Выбрать главу

Jej zleceniodawcy, mnisi, którzy z kolei otrzymywali rozkazy od tej jasnowłosej kobiety Emmy i jej bandy, przekazali Zarenie dokładne informacje. Miała nie interesować się grupą, która rozbiła obóz wysoko w wąwozie, gdyż to właśnie jest sama Emma ze swoim dworem. Trzeba szukać wyżej! Tamci są na samej górze, te nędzne gady, którym wydawało się, że mogą zniszczyć dzieło Wamby i mnichów w świętej dolinie, przekleństwo Wamby, które rzucił na to miejsce, na rycerzy, Urracę, na parę młodych ludzi i na wszystkich ich przeklętych potomków.

Urraca nie tylko pobłogosławiła dolinę i rzuciła na nią czar, lecz również ją przeklęła. Przeklęła Wambę tak, by nigdy nie mógł odnaleźć tej doliny. By na zawsze zapomniał, gdzie leży.

Ogromnie to skomplikowane, ale o to niech już się tamci martwią.

Zadaniem Zareny było jedynie dokonanie morderstwa. Ta myśl bardzo ją ożywiła.

Uradowana wzbiła się w powietrze i wykonała kilka eleganckich pętli.

Widok stąd miała wspaniały.

A oto droga prowadząca przez bardzo wąski wąwóz. Dwoje ludzi przy jakichś samochodach.

Nie ma się czym przejmować. Zabawnie byłoby trzasnąć ich ogonem, tak żeby się wywrócili, lecz Mistrz nie wyraził takich pragnień.

To musi być właściwy wąwóz.

Zarenie się nie spieszyło. Pełną piersią napawała się radością oczekiwania.

Aha, siedzą i leżą jacyś nędzni ludzie. Skuleni, widać nie jest im bardzo przyjemnie. Świetnie! To ta maruda, wiecznie niezadowolona Emma. Mnisi ją ubóstwiają. Zdaniem Zareny natomiast Emma miała zbyt wielkie i zbyt nudne wymagania, a poza tym była okropnie brzydka. Wszystkie kobiety są brzydkie. Wszystkie inne żeńskie demony również. Nikt nie mógł równać się z Zareną.

Znajdowała się teraz na płaskowyżu.

Tam! Tam są ci idioci, stoją na samej krawędzi przepaści. Jak można być aż tak głupim, przecież jedno jedyne uderzenie jej ogona wystarczyłoby, by wszystkich zmieść na dół.

Ale wtedy Mistrz mógłby się rozgniewać.

Zaraz, zaraz… Czarne włosy, niewysoka, kwadratowa. No, to mamy ją! To ta, co stoi najdalej od lewej. Wyśmienicie! Aż taka kwadratowa wcale nie jest, ale to pewnie ten jadowity język Emmy.

Miguel, gdzie on może być? Od tyłu są do siebie tacy podobni, on i ten przerażający Jordi. Tak, jest Miguel, najbardziej w prawo. Jeszcze lepiej, nawet nie zauważy, co robię.

Zarena zbliżyła się do grupy, wycelowała i zaatakowała tę przeklętą Unni, stojącą najdalej z lewej strony, aż biedaczka wyleciała w powietrze i zaczęła spadać w otchłań.

Pozbyła się teraz tej najbardziej niebezpiecznej!

Zatoczywszy triumfalny krąg w powietrzu, niewidzialna Zarena opuściła górski płaskowyż, a później całe Picos de Europa.

W uszach ludzi pozostał jedynie jej śmiech.

CZĘŚĆ TRZECIA. TABRIS

28

Z krawędzi płaskowyżu poniósł się jednogłośny krzyk – Juana! Nie!

Dziewczęta zaczęły płakać, mężczyźni stali bezradni.

– Jak to się mogło stać? – zaczął Jordi nieszczęśliwy i sam sobie przerwał, wołając: – Miguelu, oszalałeś?

I znów wszyscy zaczęli krzyczeć, bo jeszcze jedno ciało pożeglowało ku otchłani.

Jordi już zaczął wypatrywać możliwości jakiegoś zejścia w dół, lecz przecież tak czy owak w każdych okolicznościach na ratunek byłoby za późno.

– Spójrzcie! – krzyknęła nagle Sissi. – Co to się dzieje? Ach, Boże!

Patrzyli, nic nie rozumiejąc. Miguel gdzieś zniknął, a w dole na jego miejsce rozpostarła się nagle para olbrzymich skrzydeł i wielka, połyskująca zielono postać sfrunęła w dół, zanurkowała jak strzała tuż pod spadającą Juanę i pochwyciła ją w ramiona zaledwie na sekundę przed zetknięciem się z ziemią.

– Dobry Boże – szepnął Antonio.

– Spójrzcie na te skrzydła! – mruknął Morten, całkowicie wytrącony z równowagi.

Stwór w dole, zataczając powolne kręgi, zaczął wznosić się w górę. Jego skrzydła rzeczywiście były niezwykle piękne. Olbrzymie, niebieskozielone, mieniące się jak macica perłowa rozmaitymi odcieniami, wszystkimi kolorami tęczy. W miarę jak wznosił się coraz wyżej, zbliżał się do słonecznego światła, a gdy na skrzydła padły promienie słońca, rozświetliły się one bogactwem złocistości, od której dech zaparło im w piersiach.

– Czy on jest aniołem? – spytał Morten.

– Nie – odparł Jordi. – Niestety, nie. Ale…? Lśniąca postać była już blisko. Widzieli jej ciało i twarz.

– Oooch! – jęknął Morten. – Boże, dopomóż nam!

– Przecież on mimo wszystko ocalił Juanę – wtrąciła Unni. – Osobę, której nie znosi!

– Na pewno? – spytał Jordi tak cicho, że tylko Unni go usłyszała.

– Juana jest nieprzytomna – oznajmiła Sissi. – Pewnie zemdlała ze strachu.

– To nie jest wcale pewne – stwierdził Antonio. – Podczas upadku z tak wysoka zmiana ciśnienia powietrza może być na tyle duża, że człowiek traci przytomność przed zetknięciem z ziemią.

– Mam nadzieję, że właśnie tak było – westchnęła Unni. Straszliwa postać wylądowała w pewnym oddaleniu od nich i zaraz znów zmieniła się w Miguela. Jordi i Antonio, nabrawszy głęboko powietrza w płuca, ruszyli mu na spotkanie. Pozostali poszli za nimi.

Jordi wziął na ręce Juanę, która powoli zaczynała dochodzić do siebie.

– Dziękuję – powiedział Jordi krótko Miguelowi. – Rozumiemy, że to, co zrobiłeś, sporo cię kosztowało. Nie mamy teraz czasu na żadne tłumaczenia, bo trzeba teraz szukać jakiegoś schronienia przed wiatrem, zanim zrobi się całkiem ciemno. Ale myślę, że musimy sobie to i owo wyjaśnić.

Miguel nawet się nie skrzywił. Dziewczęta zajęły się Juana, która nic z tego nie mogła zrozumieć. Powiedziały jej tylko, że Miguel ją ocali i że teraz trzeba jak najprędzej wyruszyć w dalszą drogę. Podziękować mu mogła później.

Jeśli starczy jej odwagi, dodała w myślach Unni. Nie, wiadomo, czy tak będzie, gdy pozna prawdę. Przez głowę przeleciała jej diabelska myśclass="underline" Skoro Miguel złapał już Juane na dole, to mógł ją tam po prostu zostawić, ominęłoby ją wtedy całe długie i uciążliwe schodzenie w dół.

Oni jednak nie tam zmierzali, chcieli zejść bardziej na prawo, gdzie widać było równinę, o którą im chodzi. Tu, w dole, ciągnął się tylko kamienisty jar.

Jeszcze jedna dziwaczna myśclass="underline" Czy Miguel nie mógłby ich zanieść tam, na tę odległą równinę?

Ale nie, aż tak daleko Unni nie chciała się posuwać. To już zbyt niesamowite.

Lecz czy mogło być coś bardziej niesamowitego od tego, co przeżywali teraz?

W milczeniu, z trudem spuszczali się w dół w coraz szybciej zapadającej ciemności. Gdzieś tędy musiał prowadzić dawny trakt, lecz nie byli w stanie go odszukać. Dlatego musieli pokonać tak niewygodną drogę, kamienne bloki, zarośla, gwałtowne uskoki… Wszyscy jak tylko potrafili pomagali sobie nawzajem.

Poganiała ich ambicja, chociaż nikt nie wyraził tego na głos, wszyscy pragnęli jeszcze dziś dotrzeć do równiny, może nawet odnaleźć domostwo hycla.

I przez cały czas w ich myślach aż szumiało od tysiąca pytań i całych oceanów lęku.

Najspokojniejszy ze wszystkich był z pewnością Jordi. Od dawna już miał swoje podejrzenia wobec Miguela.

Śmiertelnie zmęczeni dotarli wprawdzie nie do samej równiny, lecz przynajmniej do bezwietrznej dolinki, w której znajdował się niewielki spłachetek poro1 śnięty trawą. Brakowało im już sił, żeby przejść przez następne wzgórze, poza tym zrobiło się zbyt ciemno na dalszą wędrówkę.

W górach jesienią panował chłód. Rozglądali się w koło bezradni.