Heike obrócił się w łóżku. Jego dłoń instynktownie mocniej zacisnęła się na mandragorze.
Niejasne, niepewne myśli zaczęły się formułować.
Muszę ich stąd zabrać. Jak najprędzej. Nie możemy zostać tu nawet o moment dłużej, niż to konieczne. Jestem tylko młodym, niedoświadczonym chłopakiem. Jak mam się temu przeciwstawić?
Peter i Mira…
Trzeba się spieszyć. Obydwoje są w niebezpieczeństwie, każde na swój sposób. To ja muszę być silny, przeprowadzić ich przez las. Natychmiast!
Tyle tylko zdążył pomyśleć, nim sen znów nie ukołysał go w swych objęciach. Prawie nie dotarło do jego świadomości, że w ogóle się obudził.
ROZDZIAŁ VII
Heike wstał przed Peterem.
Ubrał się po cichu, tak by nie zbudzić towarzysza, i chwilę później znalazł się w drzwiach prowadzących na rynek. Pobielona wapnem gospoda skąpana była w porannym słońcu. Na opustoszałym rynku wokół studni fruwało kilka pożółkłych liści, a ostatnie kwiaty lata barwną plamą rozświetlały balkon domu naprzeciwko karczmy. Ten bardziej elegancki budynek miał także niewielkie wybrukowane podwórko, na którym drobne kamyki układały się w delikatny mozaikowy wzór. Heikemu przyszło do głowy, że może właśnie tutaj mieszkają dostojne damy. Ale nie, przecież przyjechały powozem.
Śliczne miasteczko, ale stare, jakież stare…
Szedł dalej przez rynek, aż dotarł do miejsca, gdzie między dwoma domami było nieco wolnej przestrzeni. Łączyła je tylko balustrada, za którą roztaczał się widok na łąki ciągnące się nad rzeką.
Pasły się na nich dwa konie.
Heike patrzył na rozpościerającą się dalej dolinę. Poranek niósł już wieść o kolejnym ciepłym dniu i opary unoszące się między chłodną od nocy ziemią a nagrzanym powietrzem skrywały krajobraz w coraz bledszej, łagodniejszej im dalej, szarozielonej mgle.
Dzień miał być wilgotny, ciepły niemal nieznośnym upałem. Jakby lato brało ostatni oddech pełną piersią, zanim umrze, zginie, podcięte skradającym się chłodem jesieni.
Nad najdalszą częścią doliny dominowało ogromne urwisko. Heike zastanawiał się, co też może kryć się za nim. Prawdopodobnie nic, pomyślał. Nad urwiskiem zataczały kręgi dwa czarne ptaszyska, głodne kruki, wypatrujące zdobyczy w dolinie.
Niepostrzeżenie zjawił się Zeno, karczmarz. Stanął obok Heikego.
– Piękne zwierzęta – rzekł chłopak, wskazując na konie. – Niepodobne do tutejszych.
– To prawda. Należały do dwóch francuskich szlachciców. Powinniście zabrać je ze sobą, jeśli opuścicie Stregesti. Nie mamy dla nich miejsca w stajni ani też paszy. Nie przeżyją surowej zimy.
Heike zwrócił uwagę, że Zeno powiedział: jeśli opuszczą miasteczko, nie chciał jednak czepiać się akurat tego słowa. Zeno wyraźnie pragnął nawiązać z nim kontakt, ale musiał uważać na to, co mówi, i Heike miał tego świadomość.
Wobec tego zapytał, może zbyt bezpośrednio, ale na to nie było już rady:
– Dlaczego Francuzi nie zabrali ze sobą koni?
Zeno zawahał się odrobinę, zanim odparł dwuznacznie:
– Zniknięcie.
Heike pojął, że karczmarz ma na myśli Francuzów, ale celowo udał, że źle zrozumiał.
– Czy… wiele koni już zniknęło?
– Tak – krótko odparł Zeno, także świadom faktu, iż obaj porozumiewają się właściwie poza słowami.
– W lesie?
– Prawdopodobnie.
Wahanie Zeno wskazywało na co innego. Heike rzekł bardziej otwarcie:
– Moi towarzysze jeszcze śpią. Mam ochotę przejść się trochę po miasteczku przed śniadaniem. Czy jest tu coś szczególnego, co powinienem zobaczyć?
Zeno odruchowo przeniósł wzrok na urwisko, ale spłoszony zaraz znowu spojrzał na Heikego.
– Może kościół? – rzekł powoli, jakby niechętnie.
Co takiego ten człowiek starał się przekazać Heikemu? Chłopak nie mógł tego uchwycić.
– Masz czas, by pójść tam ze mną? – zapytał.
Zeno odwrócił się ku gospodzie.
– Jeszcze nie teraz. Ale później przyjdę.
– Dobrze.
Rozstali się. Heike powędrował dalej w prześwietlonej promieniami słońca delikatnej mgle. Miasteczko nie było duże. Dwa czy trzy przyzwoite domy stały wokół rynku; na resztę zabudowy składały się nędzne gliniane chałupy, ciągnące się po obu stronach nieopisanie brudnych, cuchnących zaułków. Kobiety we wdowich welonach, wynoszące pościel do wietrzenia, szybko znikały w głębi domostw, przerażone niezwykłym wyglądem Heikego. Stały potem schowane, przyglądając mu się ukradkiem.
Jedynymi mężczyznami, których widział od czasu, gdy przybył do miasteczka, był Zeno i owi czterej spotkani w karczmie poprzedniego wieczoru. Wszyscy oni osiągnęli już podeszły wiek i byli bardzo mało pociągający, no, może z wyjątkiem Zeno.
W tym miasteczku musi być wiele wdów, pomyślał Heike.
Zrobił zaledwie kilka kroków i już znalazł się przy kościele. Był to malutki, prawosławny, jak przypuszczał, kościółek.
Heike dokładnie oglądał go z zewnątrz, gdyż jako jednemu z dotkniętych z Ludzi Lodu z trudem przychodziło mu przestępowanie progu świątyni. Ta niechęć doprowadzała do wielu konfliktów w domu, w Planinie, ale w końcu Elena i Milan musieli przystać na kompromis.
Heike pokazywał się w kościele dwa razy w roku. Na tym koniec. Jeśli chciał, mógł oczywiście wejść do środka, ale zawsze było to dla niego ogromnie trudne.
Przez chwilę przyglądał się budynkowi z zewnątrz, ale nie znalazł w nim nic szczególnie interesującego. Następnie wszedł na cmentarz, nieduży, ogrodzony żelazną kratą.
Cmentarz był bardzo stary, najwidoczniej nowy musiał mieścić się zupełnie gdzie indziej. Grube korzenie i rozłożyste pnącza dzikiego wina otulały płyty nagrobne, skrywając je pod misterną plecionką brązu i zieleni. Wystawało spod niej kilka kamieni nagrobnych, ale ku zdumieniu Heikego napisy – czy też raczej to, co zdołał dostrzec – wyryte były nieznanym mu alfabetem, nie umiał powiedzieć jakim.
Cmentarz więc niewiele mu pomógł w rozwikłaniu tajemnicy miasteczka.
Nagle u jego boku pojawił się Zeno. Nadszedł bezszelestnie przez miękkie listowie, zalegające cmentarz. Sprawiał wrażenie zdenerwowanego.
– Czy możemy wejść do kościoła?
Krew Ludzi Lodu, płynąca w żyłach Heikego, gwałtownie protestowała. Wydawało się jednak, że dla Zeno ma to ogromne znaczenie, kiwnął więc głową i wszedł za nim do wnętrza małej świątyni.
Zeno odmówił szeptem modlitwę pod starym wizerunkiem ukrzyżowanego Chrystusa. Prawdę powiedziawszy, Heike nigdy jeszcze nie widział tak zniszczonego krucyfiksu. Niemal cała farba gdzieś zniknęła, a drewno zdawało się wytarte, wprost wypolerowane do połysku tysiącami dłoni.
A kiedy ujrzał, jak Zeno z całych sił uchwycił się ręką figury na krzyżu, zrozumiał, że tak właśnie musiało się dziać przez dziesiątki czy może nawet setki lat. Czy kościół był jedynym miejscem, w którym nieszczęśliwi ludzie z miasteczka mogli odnaleźć spokój?
Nieszczęśliwi, pomyślał Heike. A przecież nie widział jeszcze nic z tego, co ujrzał Yves.
– Tutaj jesteśmy bezpieczni – wyszeptał Zeno z przerażeniem w oczach. – Czy chciałeś się czegoś dowiedzieć?
– Bardzo wiele! Przede wszystkim o tych zaginionych mężczyznach. Co się z nimi stało?
– Skąd możemy wiedzieć, gdzie znajdują się ludzie, którzy zniknęli?
– Nigdy żadnego nie odnaleźliście?
– Owszem, jednego. Żył jeszcze, ale tylko przez moment. Wiele już lat upłynęło od tamtej pory.
Żył? Czy miało to oznaczać, że inni umarli? Czy Zeno wiedział więcej, niż chciał wyjawić?
– Ten, który żył…? – zapytał Heike. – Czy udało się wam coś z niego wyciągnąć?