– Nie pasujemy do siebie, Loretto – powiedziałem. – Uwierz mi na słowo, bo nie chciałbym ci tego udowadniać
– Nie wiesz, póki nie spróbujesz. – Poczułem, jak jej paznokcie wbijają się w moją pierś. Chyba bezwiednie chociaż czułem złość w jej głosie.
– Daj spokój – odparłem. – Cieszmy się tą nocą i tą chwilą, a jutro grzecznie pojedziesz do domu. I na pewno znajdziesz kogoś, kto zapewni ci lepsze życie niż ja.
Odwróciła się do mnie plecami.
– Nie pójdzie ci tak łatwo – powiedziała z jakąś zawziętością w głosie. – Chcę, żebyś chociaż spróbował! Żebyś przestał się bać!
– Bać? – roześmiałem się. – To niedobre określenie.
Ale kiedy myślałem o jej słowach, wpatrując się w ciemność, wiedziałem, że najprawdopodobniej ma rację. Tyle, że tak czy inaczej, nic z tego wyniknąć nie mogło.
Usłyszałem czyjeś ostrożne kroki w krzakach i momentalnie się obudziłem. Nie otwierałem jednak oczu. Wolniutko przesunąłem dłoń i zacisnąłem palce na rękojeści sztyletu. Ale potem powiew wiatru przyniósł w moją stronę charakterystyczny zapach, i wiedziałem już, że to zbliża się nie kto inny, lecz Kostuch. Otworzyłem oczy i ostrożnie wysunąłem się spod płaszcza, tak, aby nie obudzić Loretty. Słońce stało już wysoko, ale było chłodno, a trawa pokryła się rosą. Loretta jęknęła coś przez sen i przekręciła się na bok. Spod płaszcza wysunęła się jej noga. Zgrabne, kształtne udo i pięknie zarysowana pęcina.
– Czego budzisz ludzi, Kostuch? – spytałem cicho i podszedłem do niego. – Czego się skradasz?
– Tak tam cię szukałem – mruknął. – Czas już jechać, nie?
– Pewnie czas – odparłem i spojrzałem w stronę śpiącej kobiety.
– Zostawiasz ją tu? Zabierasz do Hezu?
Uśmiechnąłem się.
– Kostuch… do Hezu? Zwariowałeś, chłopie? Co ja tam z nią robił?
– Już ja wiem, co byś robił… – Widziałem, że nie może oderwać spojrzenia od jej nagiej nogi. Oblizał się bezwiednie.
– Może mógłbym, co, Mordimer? – wskazał Lorettę krótkim ruchem podbródka.
– Na miecz Pana! Zupełnie ci odbiło?
– Pilnowałem Gunda – mruknął naburmuszony. – Nakarmiłem go i odprowadziłem w krzaki, żeby się wysrał. Nawet palcem go nie tknąłem, Mordimer. Jest zdrowy, nażarty i wyspany.
– I co? W związku z tym uważasz, że ci się należy nagroda? – Rozbawiła mnie jego argumentacja, bo był jak dziecko.
Wzruszył tylko ramionami. Loretta znowu poruszyła nogą, gdyż jakaś mrówka spacerowała po jej łydce. Kostuch głośno przełknął ślinę.
– A w zasadzie, wiesz co – powiedziałem nagle. – Weź ją sobie, jak chcesz.
Spojrzał na mnie, a oczy mu się rozjaśniły.
– Naprawdę, Mordimer? Mogę?
– Naprawdę, naprawdę – odparłem. – Tylko, Kostuch – Podszedłem tak bliziuteńko do niego, że ostra woń jego skóry i potu zalała mi nozdrza. – Możesz się pobawić, ale nie wolno ci jej skrzywdzić, rozumiesz?
– Ej, no znasz mnie przecież…
– Właśnie dlatego to mówię, że cię znam, łobuzie. – Uśmiechnąłem się, ale zaraz spoważniałem. – Nie zawiedź mnie, Kostuch.
Milczał przez chwilę.
– Wiesz, Mordimer – powiedział cicho. – Myślę, że kiedyś mnie zabijesz…
– Co takiego?!
– Kiedyś mnie… – zmarszczył brwi, bo szukał właściwego słowa – poniesie. A ty mnie wtedy zabijesz… chyba.
– Co ty w ogóle, Kostuch, gadasz? – żachnąłem się, bo nie tylko zdumiały mnie jego przemyślenia, ale zastanawiałem się, czy przypadkiem nie ma racji. – Daję ci ładną dziewkę, więc się zabaw i nie zawracaj sobie głowy głupotami. Wiesz, że ty tu nie jesteś od myślenia.
– Wiem – odparł. – Dziękuję, Mordimer – dodał po chwili.
– Aha, Kostuch – odwróciłem się jeszcze. – Tylko nie zapomnij później mojego płaszcza.
– Jasssne – odmruknął, znowu wpatrzony w Lorettę.
Szybkim krokiem poszedłem w stronę obozowiska. Kiedy byłem mniej więcej w połowie drogi, usłyszałem przeraźliwy kobiecy krzyk.
– Nie, nie! Moooordimer!
Przystanąłem na moment, ale zaraz zagryzłem wargi i poszedłem dalej.
– Jeeeezu, proszę, nie! Moordimeeee… – Krzyk urwał się nagle, jakby ktoś zatkał jej usta.
Kiedy doszedłem do naszej polanki, zobaczyłem, że bliźniacy są już gotowi do drogi, a doktor Gund siedzi na siodle swego konia.
– Dobra, chłopaki, jedziemy – powiedziałem.
– A co tam niby z Kostuchem? – spytał Drugi.
– Zabawia się. – Uśmiechnąłem się, choć nie wiem czemu, ale wcale uśmiechać się nie chciałem. Minęła jednak już wieczność i było za późno, by wracać. – Dogoni nas.
– Z tą tam, niby czarownicą? – Czyżbym usłyszał zdumienie w głosie Drugiego?
– A co? Z dziuplą? – warknąłem – jedziemy!
Koło południa dogonił nas Kostuch. Zziajany i zadowolony.
– Pamiętałem o płaszczu – powiedział, podjeżdżając do mnie i wręczył mi zwinięty materiał.
– Dzięki – odparłem, a on uśmiechnął się szeroko i ruszył w stronę bliźniaków.
Rozwinąłem płaszcz i zobaczyłem smugę krwi. Wpatrywałem się przez chwilę w szkarłatny ślad na ciemnej materii, po czym przewiesiłem płaszcz przez siodło.
Odetchnąłem głęboko i ścisnąłem mocniej wodze. Nie miałem sobie nic do zarzucenia. Ostrzegałem ją, że nie pasujemy do siebie, mówiłem, aby za nami nie jechała i namawiałem, by powróciła do domu. Ale Loretta dokonała wyboru i musiała za ten wybór zapłacić. Miałem tylko nadzieję, że żyła, ale nie zamierzałem wracać i tego sprawdzać.
– Hej, Mordimer – wrzasnął Kostuch. – Pośpiewamy sobie?
– Czemu nie? – odparłem pytaniem i odetchnąłem głęboko.
A potem zaczęliśmy śpiewać, by umilić sobie nudną podróż i zapomnieć o miasteczku Thomdalz, do którego z całą pewnością nigdy już nie wrócimy.
Siewcy grozy
Wytracę mądrość mędrców, a przebiegłość przebiegłych zniweczę.
Św. Paweł, I List do Koryntian
Zabłądziliśmy. Cholernie zabłądziliśmy. Brodziliśmy od świtu w tak gęstej mgle, że ledwo co widzieliśmy pyski koni. Mgła, jak szary kłąb gazy, otaczała nas i otulała, wciskała się pomiędzy gałęzie drzew i krzewy, pokrywała leśne przecinki. Ale byliśmy już bardzo spóźnieni, więc podjąłem błędną decyzję, by jechać dalej. A należało przeczekać. Rozbić obozowisko na polanie, rozpalić ogień i poweselić się przy bukłaku wina. Niestety. Również Mordimer Madderdin popełnia błędy. Jestem, co prawda, licencjonowanym inkwizytorem Jego Ekscelencji biskupa Hez-hezronu, ale nawet to nie daje mi koncesji na nieomylność. W końcu wszyscy jesteśmy ludźmi, a mylić się jest rzeczą jakże ludzką.
– I co teraz? – zapytał Kostuch, który jechał strzemię w strzemię ze mną.
Spod kaptura płaszcza widziałem tylko ostry zarys jego twarzy. I mgłę. Mgłę, w której nie czułem nawet specyficznego zapachu – zwykle sygnału rozpoznawczego Kostucha. Głos mego towarzysza dobiegał tak, jakby nie był on oddalony na wyciągnięcie ręki, ale wołał z drugiego brzegu rzeki.
– Co teraz? Co teraz? – mruknąłem rozdrażniony. – Podobno wiedziałeś, gdzie jest zachód…
Na zachodzie był brzeg rzeki i tam właśnie mieliśmy dotrzeć. Potem przeczekalibyśmy mgłę i znaleźli bród. A teraz Bóg tylko jeden wiedział, czy nie zrobiliśmy całej podróży w zupełnie innym kierunku. W każdym razie rzeki nie było. Żaden z nas nie znał okolicy, a zresztą w tej piekielnej mgle nawet najlepszy zwiadowca nie poradziłby sobie z określeniem prawidłowego kierunku marszruty.