Выбрать главу

– To oni – powiedziała niewyraźnie, że ledwo ją zrozumiałem. – Oni!

– Jesteś pewna?

– Czarna broda. – Wbiła paznokcie w moją dłoń, tak mocno, iż byłem pewien, że zostawi mi na skórze krwawe ślady. – Ten czarnobrody. Widziałam, jak gryzł… – rozpłakała się bezgłośnie, a ja pocałowałem ją w czoło.

– Jesteś dzielną kobietą, Elisso – powiedziałem i dałem znak bliźniakowi, by odprowadził ją z powrotem do koni.

– Wystarczy, poruczniku? – spytałem.

– Wystarczy. – W mroku nie widziałem jego twarzy, tylko skinięcie głowy. – Najzupełniej wystarczy.

Do obozowiska prowadziła tylko jedna droga. Od południa. Z północy, zachodu i wschodu otaczał je gęsty, nieprzenikniony gąszcz tarniny. Wiedziałem, że tamtędy z całą pewnością się nie przedostaniemy, bo nawet gdyby udało się pokonać kolczaste krzewy, to najprawdopodobniej wciągnęłaby nas bagienna toń.

A więc należało przebić się przez otwartą przestrzeń. Całe szczęście, że mordercy nie pilnowali obozu. Widać nie przypuszczali, że ktokolwiek mógł pójść ich śladem i pokonać zwodnicze bagniska. Niemniej w zasięgu naszego wzroku było ich kilkunastu, a nikt nie mógł zagwarantować, iż gdzieś tam – w ciemności – nie czaili się następni. Może część ucztowała i bawiła się, a reszta spała?

Cóż, w każdym razie było nas dziewięciu, ale nie wiedziałem, co warci są ludzie porucznika Ronsa, ani nawet on sam. Jak zwykle najlepiej było liczyć tylko na siebie. A w drugiej kolejności, na Kostucha i bliźniaków.

– Zostajecie tu – rozkazałem Pierwszemu i Drugiemu – i mierzcie dobrze.

– Gotowy? – spytałem Ronsa, a on skinął w odpowiedzi głową.

– A więc w imię Boże! – krzyknąłem i wstałem.

W tej samej chwili zaświergotały bełty i dwóch ludzi zwaliło się na ziemię. Jeden wpadł twarzą w ognisko. W obozie morderców rozległy się krzyki, wrzaski, nawoływania, a my biegliśmy już pędem w ich stronę.

Wszystko poszło nadspodziewanie łatwo. Obawiałem się dzikiego oporu, zawziętości i walki na śmierć i życie. Tymczasem wpadliśmy pomiędzy nich, niczym zgraja gończych psów na zamknięte w matni sarny. Chlasnąłem nadbiegającego człowieka mieczem przez pierś (nie wiem nawet, czy biegł, by ze mną walczyć, czy też uciekał akurat w tę stronę), kolejnemu władowałem sztych pod gardło. A potem już tylko stanąłem w świetle ognisk i patrzyłem, bo zaiste nie miałem wiele do roboty. Kostuch oraz ludzie porucznika Ronsa uwijali się jak w ukropie, a ciała bandytów padały niczym snopy zżętego zboża, jeśli pozwolicie mi na tak oklepaną metaforę. Trudno jednak było nie zauważyć, że ich opór był… dziwny. Wyciągali bezbronne dłonie na spotkanie ostrzy, biegali wkoło z krzykiem, przewracali się o własne nogi. Było w nich widać jakieś otępienie, zdumiewającą ślamazarność ruchów i całkowity brak bitewnego doświadczenia. Czyżby potrafili tylko mordować nieprzygotowanych na atak wieśniaków? Czy to mogli być ci sami ludzie, którzy masakrowali osadników i w zwierzęcym szale gryźli ich zwłoki? Tu nie można było dostrzec nawet śladu szału czy wojennej zapalczywości.

Po chwili staliśmy nad kilkunastoma trupami i ten zdumiewająco łatwy triumf nie przygotował nas na to, co miało się stać za chwilę. Bowiem z drewnianej szopy, zbitej z szerokich, solidnych bierwion, nagle wybiegło dwóch ludzi z toporami w dłoniach. Dwaj żołnierze porucznika Ronsa rzucili się w ich stronę i po chwili obaj już nie żyli. Jeden z napastników został cięty przez ramię, ale nawet nie zwolnił kroku, pomimo iż widziałem, jak cios niemal odciął mu rękę, która teraz zwisała jedynie na pasie skóry. Młody człowiek o bladej twarzy, którego Rons nazywał de Villem, pchnął sztychem w brzuch drugiego z bandytów. Ten wbił się na jego miecz, aż rękojeść zetknęła się z ciałem, wypuścił z dłoni topór, chwycił de Ville’a za głowę i wgryzł się w jego twarz. Widziałem tylko tryskającą krew i słyszałem przerażający krzyk, który nie umilkł nawet wtedy, gdy Kostuch rozłupał napastnikowi głowę szablą. Mężczyzna z odciętym ramieniem wbiegł pomiędzy dwóch innych żołnierzy, otrzymał dwa pchnięcia oszczepami, po czym zamachnął się i ściął głowę bliższemu z ludzi Ronsa. Z bezgłowego kadłuba trysnęła struga krwi, a ja podskoczyłem i zamachnąłem się mieczem. Bandyta osłonił głowę, ale miecz obciął mu dłoń i poharatał twarz. Nawet nie zaskomlał. Nie krzyknął. W blasku ognisk widziałem jego rozszerzone, błyszczące oczy. Zgasły dopiero wtedy, gdy z chrzęstem wbił się pomiędzy nie grot strzały. Wtedy dopiero upadł. Bezręki, splamiony posoką, z piersią przebitą oszczepami. Drgał jeszcze na ziemi, a z ust spływała mu krwawa piana.

– Na miecz Pana naszego – usłyszałem przerażony szept Ronsa. – de Ville, na Boga!

Odwróciłem głowę i zobaczyłem, jak porucznik próbuje zatamować krew płynącą z twarzy de Ville’a. Młody człowiek miał wyszarpany policzek, tak że odsłonięte zostały szczęka oraz zęby, a z nosa został mu jedynie krwawy strzęp z wystającą chrząstką. Na szczęście nie krzyczał, bo Bóg dał mu wcześniej łaskę omdlenia.

Pchnąłem drzwi do szopy, z której wypadło tych dwóch. Wszedłem do środka ostrożnie, trzymając w prawym ręku wysunięty miecz, a w lewą dłoń wziąłem garstkę sherskenu. Ale sień była pusta. Tylko za sąsiednimi drzwiami usłyszałem odgłos, jakby ktoś próbował barykadować wejście. Uderzyłem z rozmachu barkiem i wpadłem do środka, by zobaczyć ubranego na czarno, chudego człowieka, który próbował przesunąć pod wejście ciężką, okutą mosiądzem skrzynię. Strzeliłem go rękojeścią miecza w twarz, a on poleciał pod ścianę z chrapliwym krzykiem. Zbliżyłem się i stanąłem nad nim. Czubkiem buta kopnąłem go pod żebra. Nie za mocno. Tak tylko, by przypomnieć o swej obecności.

– Doktor Cornelius, jak sądzę? – zapytałem uprzejmie.

Kątem oka zobaczyłem, że do izby wbiegł porucznik Rons, a potem zastygł w miejscu, widząc leżącego pod ścianą mężczyznę. Tymczasem wychudzony człowieczek otarł rękawem krew z twarzy i, stękając, podniósł się na nogi. Wypluł na podłogę wybite zęby.

– To właśnie on – powiedział porucznik Rons i postąpił krok, ale chwyciłem go za ramię.

– Nie, nie – powiedziałem. – Musimy porozmawiać. Prawda, doktorze?

– A kim ty jesteś, że napadasz spokojnych ludzi? – wyseplenił doktor i zabrzmiało to jak: „a fym fy hefteś, he na-fadas fokojnych fuci?”.

Pchnąłem go na krzesło, aż usiadł z impetem.

– Co za bezczelność – powiedziałem. – Ty mówisz o napadach? A trzy wymordowane wioski?

– Wieśniacy – skrzywił się pogardliwie. – Kogo obchodzą wieśniacy? Ja mam wizję, człowieku! Ideę, za którą warto było oddać życie tych ludzi…

– Zaprawdę powiadam wam: co żeście uczynili temu bratu mojemu najmniejszemu, mnie żeście uczynili – odparłem słowami Pisma. – Więc może podzielisz się swą wizją z inkwizytorem Jego Ekscelencji biskupa Hez-hezronu?

– Ty jesteś inkwizytorem? – zerknął na mnie spode łba. – Bardzo dobrze. Może będę potrzebował pomocy twego pana.

Patrzyłem na niego i przyznam, że na moment, na krótką chwilę, zabrakło mi języka w gębie. A wierzcie, mili moi, iż waszemu uniżonemu słudze rzadko rzecz taka się przytrafiała. Oto przede mną siedział morderca, a raczej przywódca bandy morderców, który zupełnie nie przejął się zagładą swych ludzi oraz obecnością inkwizytora, i liczył na spotkanie z biskupem. Był tylko głupi, czy już szalony?

– Zastanawiałem się, czy rozpalić stos, czy raczej szykować linę – powiedziałem. – Ale widzę, że rozmowa zajmie nam dłuższą chwilę. Poruczniku – odwróciłem się do Ronsa – byłby pan łaskaw kazać moim ludziom, by rozgrzali narzędzia?