Выбрать главу

– A co wy w tym macie za interes, panie Mossel? – zapytałem nieufnie.

– To już zobaczycie i ocenicie sami, a na razie rozmowa ze mną nie będzie was kosztować więcej jak dzbanek wina – wyjaśnił ze szczerym uśmiechem i odgarnął złoty lok, który opadł mu na czoło.

– No, to prowadźcie – burknąłem.

Winiarnia, do której weszliśmy, nie należała do najtańszych, i zapewne odwiedzali ją co najmniej średnio zamożni kupcy. Ale obsługujące gości dziewki były ładne, żwawe i domyte, kielichy i dzbany nie poszczerbione, wybór win ogromny, a same trunki z całą pewnością nie zostały uświęcone ceremonią chrztu. Tak więc winiarnia musiała się cieszyć dobrą reputacją. Mossel dał znak karczmarzowi i zaraz zaprowadzono nas do małego stołu, odgrodzonego od reszty sali drewnianym przepierzeniem.

– Dzbanek białej Alhamry – rozkazał mój towarzysz, czując się tu najwyraźniej jak u siebie w domu, i uszczypnął w tyłek zalotnie uśmiechniętą dziewczynę, która przyszła odebrać zamówienie.

Dziewczyna miała obfity biust i mocno wydekoltowaną sukienkę. Bardzo dobrze, bo wasz uniżony sługa zawsze uważał, że każdy człowiek powinien chlubić się tym, co ma najlepszego.

– „Dwie piersi twoje, jako dwoje małych bliźniąt sarnich. Szyja twoja, jako wieża z kości słoniowej” – wyrecytowałem, zanim pomyślałem, żeby ugryźć się w język.

– Widzę, że znacie dobrze słowa Pisma, panie – stwierdził Mossel.

– Jedynie te, które pozwalają skaptować płeć piękną – zaśmiałem się rubasznie. – Opowiem wam, panie Mossel, jakie to przygody z pewną – uniosłem palec znacząco – damą wysokiego rodu, miałem okazję…

Chrząknął znacząco.

– Jeśli pozwolicie – powiedział. – Zajmijmy się lepiej waszymi kłopotami, jeśli łaska…

– Ano tak – odparłem, udając zmieszanie. – Damy damami, a interesy interesami.

Dziewczyna przyniosła spory dzbanek wina i dwa kielichy. Mossel rozlał trunek i uniósł kielich.

– Za powodzenie w interesach, panie Bemberg – rzekł uroczystym tonem.

– Ano – przytaknąłem. – Żeby te dukaty w moim mieszku szybko dorobiły się siostrzyczek i braciszków.

Roześmiał się szczerze, upił łyk wina i klepnął mnie serdecznie po ramieniu. Zdolności aktorskich nie można było mu odmówić.

– Powiedzcie, jakie interesy sprowadzają was do Tirianu – rzekł – a ja wam postaram się pomóc z całych sił, bo widzę, żeście człowiek dowcipny, zacny i bystrego umysłu.

– Mam trochę gotowizny po zmarłym wuju – powiedziałem. – Postanowiłem ją rozmnożyć. Ktoś mi powiedział, że na południu, w górze rzeki, dostanę towary, które sprzedam w Hezie z trzykrotnym, a może większym przebiciem. Chcę więc wynająć statek oraz znającego rzekę kapitana, na południu kupić wino, samit, a może kilka pięknych dziewek, i wrócić do Hezu z towarami. – Stuknąłem kielichem w blat stołu. – Tak żem sobie właśnie umyślił.

– I wydaje się wam to takie łatwe, panie Bemberg – rzekł. Założę się, że musiał się nieźle bawić. – A nie pomyśleliście o piratach albo o wykupie tiriańskich licencji?

– Wynajmę ludzi do ochrony, a ufam, że będę mógł zabrać się z innymi kupcami w kilka statków. Ale licencja? – zawiesiłem głos. – Mam licencję z Hezu, panie Mossel, a to pozwala mi na handel wszędzie w obrębie włości Jego Ekscelencji biskupa, czyli i tu, w Tirianie.

Pokiwał głową i zauważyłem, że z trudem ukrywa rozbawienie.

– Prawo prawem, a zwyczaj zwyczajem, panie Bemberg – rzekł. – Widzę, że jest z was człowiek ufny i prawy, ale miejscowi kupcy nie lubią konkurencji. Powiem wam, jak przyjaciel, co możecie zrobić. – Wypił wino, a potem dolał nam trunku do kielichów. Udawał, że się zastanawia.

– Mogę wam polecić szacownych miejscowych kupców – powiedział – którzy chętnie zakupią dla was towary, podług przedstawionego im spisu, i przewiozą je do Tirianu. Możecie też w jednym z naszych domów handlowych wykupić jednorazową licencję, a wtedy zyskacie bez trudu pomoc kapitanatu w znalezieniu statku i kapitana, i sami pożeglujecie na południe, w zgodzie z naszym prawem oraz obyczajem. Jednak wygodniejszy dla was będzie pierwszy sposób. Spędzicie czas w Tirianie, a ja was z chęcią zaprowadzę do uroczych panien, które umilą wasz czas. Żadnych tam dziwek – zastrzegł się zaraz. – Bo ja z takowych usług nie korzystam…

Dobrze, że miłosierny Pan nie razi kłamców piorunami, bo Maurycy Mossel już dawno by nie żył.

– … więc przemyślcie dobrze całą sprawę, by nie narazić się na stratę majątku.

– Dużo takie pośrednictwo kosztuje? – spytałem, drapiąc się po brodzie.

– Pogadacie na miejscu – uśmiechnął się. – Ale nie więcej niż podwójne przebicie…

– Na miecz Pana! – krzyknąłem w udawanym gniewie. – Nigdy się nie zgodzę na takie zdzierstwo!

Jego oczy pochłodniały.

– Zastanówcie się dobrze, panie Bemberg – powiedział – i skorzystajcie z rady doświadczonego człowieka, który dobrze wam życzy.

– Nie będę płacił – rzekłem twardo. – Tak mi dopomóż Bóg.

Piliśmy przez chwilę w milczeniu. Rzecz jasna, wiedziałem, jaka będzie następna propozycja Maurycego Mossela i spokojnie czekałem, aż ją poda.

– Zacny panie Bemberg – zaczął – a nawet ośmielę się powiedzieć: przyjacielu Godrygu, bo u mnie jak widzicie, co w sercu, to i na języku…

O, tak – pomyślałem – z całą pewnością.

– Nie wiem, jak to się stało, ale tak silny odczuwam do was przyjacielski afekt, że – obniżył głos i pochylił się w moim kierunku – złamię swe zasady i pomogę wam. Powiedzcie mi, panie, gdzie stoicie z kwaterą, a ja postaram się jutro przekazać wam dobrą wiadomość.

– Naprawdę to zrobicie? – Chwyciłem go za rękę. – Bóg wam to wynagrodzi, zacny młodzieńcze, a i ja w miarę skromnych możliwości…

– O tym porozmawiamy później – przerwał mi. – Bo jestem ostatnim, który chciałby wyłudzić pieniądze od zacnego kupca i dobrego człowieka.

Rozczuliłem się i pozwoliłem na to, by w moich oczach zalśniły dwie łzy. Z całą pewnością musiał to zauważyć i ufałem, że świetnie się bawi.

* * *

Kiedy wyszliśmy z winiarni, rozstaliśmy się w pijackich uściskach i zapewnieniach wzajemnej przyjaźni. Zataczałem się lekko, wsparłem na jego ramieniu i zaślinionymi ustami pocałowałem go w policzek. Ha! Niech wie, że zarabia na swoje pieniądze! Potem przewróciłem się w błoto i pozwoliłem, aby chwilę męczył się nad podniesieniem mnie z niego. Przy tej jednak okazji zwalił się na mnie i utytłał w błotnistej mazi śliczny kubraczek. W świetle latarni zobaczyłem na jego twarzy grymas odrazy i nienawiści. Ale opanował się tak szybko, że gdyby nie miał do czynienia z Mordimerem Madderdinem, lecz poczciwym, acz upartym Godrygiem Bembergiem, z całą pewnością przeszłoby to niezauważone. W każdym razie postąpił bardzo nieprofesjonalnie, pozwalając mi samemu wracać do karczmy. Byłem jego inwestycją, a o inwestycje należy dbać, niezależnie od emocjonalnego stosunku do nich. Tymczasem pozostawienie mnie, pijanego w obcym mieście, niosło ryzyko, że inwestycja jutrzejszego ranka będzie pływać w rzece z kłutymi, ciętymi bądź miażdżonymi ranami. Byłem rozczarowany zachowaniem Mossela, gdyż miałem go jednak za kogoś lepszego.

Zatoczyłem się do najbliższego zaułka, po czym, kiedy byłem już pewien, że zniknąłem mu z oczu, wyrównałem krok. Kaftan i płaszcz miałem całe w błocie, więc pomyślałem, że Enya przyda się dzisiejszego wieczoru do czegoś innego niż łóżkowych zabaw. Może mniej przyjemnego, ale za to na pewno pożytecznego.