Cień, który pojawił się zza załomu jednego z domów, dostrzegłem w ostatniej chwili. I w ostatniej też chwili uskoczyłem w bok, a bełt zaświergolił tuż koło mojego lewego ramienia. Skrytobójca celował w serce. Bardzo roztropnie. Gdyby nie wieloletnie szkolenie, leżałbym teraz jak kłoda drewna i wpatrywał się w ciemność martwymi źrenicami. Smutny byłby to finał życia biednego Mordimera, mili moi. Skończyć w tiriańskich rynsztokach. Jakież to pozbawione estetyki!
Cień znów pojawił się na moment, a potem zniknął. Wyciągnąłem sztylet i ostrożnie poszedłem w tamtym kierunku. Nagle usłyszałem, jak ktoś chrapliwie i boleśnie wciąga powietrze w płuca, a potem coś zwaliło się w błoto z mięsistym chlupotem. Podszedłem bardzo ostrożnie, trzymając się murów. Na ulicy leżał człowiek w czarnym, obcisłym kubraku. Mała kusza wypadła mu z dłoni. Pochyliłem się nad ciałem. Mężczyzna był młody, jasnowłosy, o twarzy przeoranej rozdrapanymi śladami po ospie. Obszukałem go, ale nie miał przy sobie nic. Nawet sakiewki z pieniędzmi. Tylko maleńka, pierzasta strzałka sterczała z jego grdyki. Ostrożnie ją wyciągnąłem. Ostrze było długie, srebrnego koloru. Powąchałem je i poczułem zapach trucizny. Oderwałem pas z koszuli nieboszczyka i starannie zawinąłem strzałkę w materiał, a potem schowałem ją do kieszeni płaszcza. Kto wykończył tajemniczego skrytobójcę? Czy miałem jakiegoś nieznanego opiekuna? A może to tylko przypadek? Jednak odpowiedzi na te pytania nie były aż tak ważne. Dużo bardziej interesowało mnie pytanie, kto chciał usunąć biednego Mordimera z tego nie najlepszego ze światów? Komu zależało na mojej śmierci? Bo z całą pewnością nie łotrzykom powiązanym z tiriańskimi kupcami. Oni zabiją mnie dopiero wtedy, kiedy uda im się przejąć moją gotówkę. To znaczy: będą się starać mnie zabić. Ale ja postaram się ich nie zabijać, zanim nie skłonię ich do dogłębnej i szczerej spowiedzi.
Kiedy wróciłem do karczmy, Enya spała i nawet skrzypnięcie drzwi jej nie obudziło. W poświacie księżyca widziałem jej nagie ciało. Jasne włosy były rozsypane na poduszce, lewą dłoń oparła na piersi, tak że palce środkowy i wskazujący zasłaniały sutek, a lekko rozchylone nogi ujawniały słodką tajemnicę skrytą pomiędzy udami. Wyglądała tak uroczo i niewinnie, że aż wierzyć się nie chciało, iż jest tylko hezką dziwką. A jej uda wyślizgane już zostały przez dziesiątki, a zapewne nawet setki mężczyzn. Cóż, pewnie za kilka lat straci nawet pozorną słodycz i niewinność. Szkoda. Jak zawsze, kiedy ze świata znika trochę piękna.
Klepnąłem ją w tyłek, żeby się obudziła, skrzesałem ogień i zapaliłem lampkę na stole.
– Mordimer – powiedziała, przeciągając się, a jej pełne piersi zakołysały się kusząco. – Gdzieś ty był tyle czasu? – Spojrzała na mnie uważniej. – I w jakim rynsztoku się wytaplałeś?
Zrzuciłem płaszcz i kubrak, zzułem buty, zdjąłem onuce.
– Interesy – wyjaśniłem. – A teraz przestań gadać i zabierz się do roboty. – Pokazałem jej leżący na podłodze brudny stos.
Parsknęła z niezadowoleniem, ale wstała z łóżka. Podrapała się między nogami.
– Wszy, cholera – mruknęła. – Jak ja nienawidzę wszy.
– Tak jakby ktoś je lubił – odparłem.
W cebrzyku była jeszcze resztka wody, więc przepłukałem usta, umyłem twarz i zmoczyłem włosy.
– Może każę przygotować karczmarzowi kąpiel? – zapytałem. – Co ty na to? Wielka balia pełna gorącej wody, ług i brzozowe witki, którymi cię wychłoszczę…
– Zwłaszcza podoba mi się chłostanie – zaśmiała się i obejrzała moją odzież. – A gorąca woda przyda się, po twoich rynsztokowych przygodach.
Chciałem klepnąć ją w pośladki, ale tak zręcznie się usunęła, że tylko musnąłem jej skórę końcami palców.
– Zwinna dziewczynka – mruknąłem i poszedłem budzić karczmarza.
Jak się zapewne domyślacie, mili moi, oberżysta nie był zachwycony niespodziewanymi żądaniami, ale zaświeciłem mu w oczy srebrną dwukoronówką i od razu zebrał się w sobie. Zagonił służebne dziewki do grzania wody i kazał wtaszczyć na górę drewnianą balię z ciemnobrązowego, pachnącego ługiem drewna. Sam zresztą przy tym wnoszeniu musiałem pomagać, bo balia była pierońsko ciężka, a schody strome i wąskie. Ale dzięki temu, już w kilka pacierzy później siedzieliśmy w gorącej wodzie, a służebna dziewka latała tylko z dzbanem i dolewała wrzątku. Kiedy nachylała się nad balią, Enya przytrzymała ją w pasie i sięgnęła do jej piersi.
– Może się przyłączysz, kochanie? – zapytała słodko.
Dziewczyna pisnęła, spłonęła rumieńcem i wyrwała się.
– Ja ppp-pójdę ppp-po wodę – zawinęła się na pięcie i zniknęła za drzwiami.
Enya roześmiała się.
– Nie miałbyś ochoty, co, Mordimer? Na taką świeżynkę? Ile ona może mieć lat? Czternaście?
– Dziewczęta też lubisz? – powiodłem palcami po jej gładkim udzie.
– Czemu nie? – odparła pytaniem. – Ja to w ogóle lubię. A ty lubisz swoją pracę, Mordimer? Lubisz zabijać i torturować ludzi?
Żachnąłem się, ale nie rozgniewałem. Byłem przyzwyczajony, że ludzie myśleli w taki właśnie sposób, a poza tym zadała pytanie ze sporym wdziękiem. Nawiasem mówiąc, wdziękiem zupełnie nie pasującym do treści.
– Oto prymitywne pojęcie o pracy inkwizytora – rzekłem, obniżając głos, bo nie chciałem, by ktoś niepowołany usłyszał naszą rozmowę. – Nie jestem, by torturować i zabijać, dziewczyno. Jestem, by dać grzesznikom szansę odkupienia win i szczerej, radosnej pokuty. Tylko dzięki mnie mogą mieć nadzieję na życie wieczne z Chrystusem. Zresztą nie mówmy o mojej pracy. – Chlapnąłem w nią wodą. – Po co zawracasz sobie piękną główkę takimi problemami?
– Taaak? – zapytała, przeciągając – Jestem piękna? Naprawdę? Tak właśnie myślisz?
Naga, z mokrymi włosami i piersiami wyłaniającymi się znad lustra wody, wyglądała rzeczywiście ślicznie i powiedziałem jej to. A potem przyciągnąłem ją do siebie i kiedy służąca weszła z nowym dzbankiem wrzątku, Enya właśnie ujeżdżała mnie, rozchlapując wkoło wodę oraz głośno jęcząc. Służącej wypadł dzbanek z rąk, ale nie przejęliśmy się tym, zwłaszcza że i tak zamierzaliśmy się szybko przenieść na łóżko.
Maurycy Mossel pojawił się w gospodzie koło południa. Miał na sobie inny kaftan, tym razem w kolorze czystego błękitu i nowe ciżmy, ale o równie wygiętych noskach, jak poprzednie. Zaprosiłem go do drugiego pokoju, lecz zdążył jeszcze zerknąć do sypialni i zobaczyć nagie pośladki smacznie śpiącej Enyi.
– Godryg, przyjacielu – rzekł serdecznie. – Widzę, że nie próżnujesz.
– Ano – odparłem. – Interesy interesami, a męska zabawa być musi.
– I ja tak myślę – przyznał poważnym tonem.
Usiedliśmy na krzesłach i nalałem wino do kubków. Stuknęliśmy się.
– Jest za co pić – powiedział. – Bo mam dobre nowiny. Znalazłem pewnego człowieka, który jest mi winien przysługę, a który ma szczęście być kapitanem wspaniałej barki i doskonale zna rzekę. Zabierze cię na południe, przyjacielu!
– To mi nowina – rozpromieniłem się. – Masz moją dozgonną wdzięczność, kochany Maurycy!
– Jest jednak pewien kłopot… – zawiesił głos.
– Jakiż to kłopot? – zaniepokoiłem się, ale w myślach serdecznie sobie ziewnąłem.
– Otóż jestem owemu kapitanowi winien pewną sumkę. Niewielką sumkę – zastrzegł się, machając lekceważąco dłonią. – Niemniej dla mnie poważną, jako że poczyniłem pewne inwestycje i nie dysponuję teraz gotówką…
– To nie kłopot. – Stuknąłem kubkiem w jego kubek. – Rad będę, spłacając twój dług. Ileż on wynosi?