Dostrzegłem krótkie wahanie, bo widać chciwość walczyła w moim rozmówcy z ostrożnością.
– Sto koron – powiedział, przyciszając głos.
– To żaden problem – zapewniłem i doskonale wiedziałem, jakie będą jego następne słowa.
– Plus odsetki – dodał, i nie zawiódł mnie. – Dwadzieścia koron.
– Mus to mus – rzekłem. – Skoro ten człowiek nie chce ci zaufać i sprolongować długu. A ile zażąda ode mnie za wynajęcie łodzi i załogi?
– Eee, jakoś się dogadasz – powiedział lekceważącym tonem. – Tylko nie daj się orżnąć, bo w Tirianie pełno jest zbirów i naciągaczy. Targuj się, drogi Godrygu, targuj się z całych sił.
– Nie omieszkam – pokiwałem poważnie głową. – Wręczę kapitanowi twój dług, ale najpierw muszę obejrzeć barkę. Czy aby wystarczająco pojemna.
Musiał się spodziewać podobnych słów, bo nie przypuszczał chyba, że nawet Godryg Bemberg jest takim idiotą, aby wręczyć gotówkę na piękne oczy.
– Oczywiście – odparł. – Spotkamy się jutro w południe przy kapitanacie i zaprowadzę cię na miejsce. Kiedy będziesz bogatym człowiekiem, Godrygu, nie zapomnij o przyjaciołach!
– Och tak, Maurycy, wierz mi, że nie zapomnę o tobie – powiedziałem najserdeczniejszym tonem, na jaki mogłem się zdobyć.
I była to, mili moi, najszczersza ze szczerych prawd. Nie zamierzałem zapominać o Maurycym Mosselu i wierzyłem, że będziemy mieli kiedyś czas na długą i owocną pogawędkę. Na razie odprowadziłem go do drzwi i serdecznie się pożegnaliśmy. Jak prawdziwi przyjaciele.
Kiedy wróciłem do sypialni Enya już nie spała, lecz siedziała na łóżku z zatroskaną miną.
– Słyszałam waszą rozmowę, Mordimer – była zaniepokojona i poważna. – Przecież oni cię zabiją pierwszej nocy…
– Nie – odparłem, a kiedy chciała zaprotestować, uniosłem dłoń, by ją uciszyć. – Nie pierwszej, moja piękna. Dopiero drugiej. Pierwsza noc posłuży temu, by uśpić moją czujność.
Usiadłem obok niej i pocałowałem ją prosto w usta.
– Ale to miło, że się martwisz, skoro niezależnie od tego, czy będę żył, czy nie, zostaniesz opłacona.
Wysunęła się spod mojego ramienia.
– Nie dasz im rady, Mordimer – powiedziała, patrząc mi w oczy. – Kapitan i co najmniej pięciu, sześciu marynarzy. Zarżną cię we śnie.
Uśmiechnąłem się i położyłem palec na jej ustach.
– Nie bój się – powiedziałem. – Zaręczam ci, że wrócę i jeszcze nie raz dobrze się zabawimy. Być może nie będzie tak łatwo, jak myślę, ale przecież Pismo mówi wyraźnie: „Kto folguje rózdze, nienawidzi syna swego, lecz kto go miłuje, ustawnie go ćwiczy”. Mam więc zawsze nadzieję, że Pan doskonale wie, czemu używa wobec mnie rózgi.
Położyła dłoń na moim policzku.
– Ufam, że wiesz, co robisz – powiedziała smutnym głosem. – Nie daj się zabić, Mordimer.
– Nie dam – obiecałem jej. – Mam bardzo silne przekonanie, że czas, kiedy łaskawy Pan powoła Mordimera Madderdina do swej chwały jeszcze nie nadszedł – dodałem żartobliwym tonem.
Spędziliśmy uroczą noc (jak każda zresztą noc z Enyą) i kiedy niedługo po świcie się obudziłem, ona spała jeszcze zwinięta w kłębek przy ścianie. Wstałem i starannie się ubrałem. Miałem przy sobie dwa sztylety, jeden ukryty w cholewie wysokich butów, drugi schowany pod płaszczem. W kieszeni ukryłem również woreczek z sherskenem.
Spojrzałem na śpiącą Enyę i pomyślałem, że istnieje jakieś prawdopodobieństwo, że nie wrócę z podróży na południe. Nie myślcie, mili moi, że Mordimer Madderdin pesymistycznie patrzy na świat i nisko ocenia własne umiejętności. Ale w przyszłość należy patrzyć trzeźwo. Jak nikt inny wiedziałem, że życie ludzkie jest kruche, a zabić człowieka jest łatwiej niż ktokolwiek z was by pomyślał. Wystarczy draśnięcie zatrutym ostrzem, przecięcie tętnicy, nieszczęśliwy upadek z wysokości, zachłyśnięcie wodą… Cokolwiek. Jesteśmy uczynieni z bardzo nietrwałego materiału, ale póki zdajemy sobie sprawę z własnych słabości, mamy szansę, by je przezwyciężyć.
Nie chciałem, by, jeśli przytrafi mi się nieszczęście, Enya została sama, pozbawiona środków do życia. Jasne, że van Bohenwald miał ją opłacić, ale czy będzie taki szczodry i skory do wydawania pieniędzy, kiedy zabraknie biednego Mordimera? Nie wierzyłem aż tak bardzo w ludzką przyzwoitość, by dać za to choć złamanego centyma. Dlatego wyliczyłem dwieście koron i ułożyłem je na stole w dwóch stosikach. Królewska zapłata za kilka nocy. W razie czego, będzie mnie dobrze wspominać, choć sam nie wiem, czemu miałoby mi na tym zależeć…
Wyszedłem, choć do ustalonego terminu spotkania zostało jeszcze sporo czasu. Ale nie miałem już ochoty siedzieć w oberży, a we mnie, gdzieś w środku, wibrował przedziwny niepokój. Tak silny, że przez moment zastanawiałem się, czy nie rzucić wszystkiego w diabły i nie wracać do Hezu. Ale Mordimer Madderdin nie jest egzaltowaną panienką, której rytm życia wyznaczają przeczucia, obawy i niepokoje. Dlatego wiedziałem, że muszę zakończyć sprawę, która mnie tu sprowadziła, niezależnie od tego, jakie będą konsekwencje tej decyzji.
Maurycy Mossel czekał, tak jak obiecał, przy kapitanacie. Dzień był chłodny i wietrzny, słońce skryło się za szarymi chmurami, gnanymi na północ silnymi podmuchami. Wszystko wskazywało na to, że letnie upały na razie ustąpiły i być może zaczną się deszcze. Dla planów Mossela i jego wspólników musiała to być dobra odmiana. Wichura i ulewa zagłuszą kroki zabójców, ciemność skryje ich sylwetki, a zmasakrowane sztyletami ciało biednego Godryga Bemberga pluśnie w toń rzeki, niczym ogromna kropla deszczu. Tak właśnie wszystko miało się potoczyć.
– Cóż za punktualność, najdroższy druhu. – Maurycy Mossel serdecznie potrząsnął moją dłonią i dla większego okazania uczuć poklepał mnie jeszcze po ramieniu.
Jakoś to zniosłem i uśmiechnąłem się promiennie. Szybko dotarliśmy do całkiem przyzwoicie wyglądającego stateczku i rozpocząłem długie, zażarte targi z kapitanem. Mossel dzielnie mnie wspomagał. Jęczał, rwał włosy na głowie, wyzywał kapitana od łgarzy i oszukańczych szubrawców, dwa razy ciągnął mnie już w stronę trapu, mówiąc, że nic tu po nas, i że za taką cenę wynajmiemy kilka luksusowych łodzi z załogą, a nie jedną, rozpadającą się łajbę, pełną nie znających rzeki obszarpańców. Jednym słowem odegrał piękne przedstawienie, które miało utwierdzić Godryga Bemberga w mniemaniu, że wróci cało z handlowej podróży.
W końcu uzgodniliśmy cenę, całkiem zresztą przyzwoitą, płatną w połowie po dopłynięciu do portu Nadrevel w górnym biegu rzeki, a w drugiej połowie po szczęśliwym powrocie. Kapitanowi, oczywiście, było wszystko jedno, gdyż sądził, że i tak zabierze całe moje złoto już drugiej nocy. A mnie było wszystko jedno, ponieważ wiedziałem, że tej właśnie drugiej nocy kapitan oraz jego ludzie staną się smacznym pokarmem dla rybek. Jednak teatrum należało odegrać, gdyż, zgadzając się zbyt szybko na proponowaną kwotę, mógłbym dać powód do podejrzeń. Co prawda, nie sądziłem, by ktokolwiek przy zdrowych zmysłach mógł sądzić, że kupiec z Hezu zamorduje kapitana rzecznej łajby i jego pięciu marynarzy, ale strzeżonego Pan Bóg strzeże.
Wszystko potoczyło się zgodnie z oczekiwaniami. Pierwszą noc spędziliśmy na miłych gawędach, a kapitan przy winie i mocnej, choć soczyście śmierdzącej, śliwkowej gorzałce opowiadał mi o niebezpieczeństwach rzeki, o mieliznach, porohach, tajemniczych zaginięciach oraz krwawych pirackich napadach. Rozmowa była na tyle zajmująca, iż obiecałem sobie, że z wdzięczności za mile spędzony czas postaram się go zabić tak, by zbytnio nie cierpiał. Oczywiście pod warunkiem, że zechce podzielić się ze mną bez oporów wszystkimi tajemnicami.