Выбрать главу

Jednak przeznaczenie zadecydowało za mnie. To nie ja musiałem stukać do bram pałacu Gomollo. To kardynał odnalazł mnie. Jechałem dróżką prowadzącą wśród rzadkiego, sosnowego lasu. Spokojnie, stępa, bo nigdzie mi się nie spieszyło. I kiedy wyjechałem na niewielką polanę, zobaczyłem przed sobą trzech konnych. Nie musiałem się odwracać, by wiedzieć, że następni trzej pojawili się za moimi plecami. To nie byli zwykli rabusie. Rabusie tak blisko od Hez-hezronu zwykle ozdabiali krzyże i szubienice, a nie spotykało ich się w środku dnia na leśnym trakcie. O co jak o co, ale o bezpieczeństwo nasz zacny biskup umiał zadbać. W końcu rabusie psuliby interesy, a Gersard o stan swojej sakiewki dbał, jak nikt inny. Poza tym zwykli opryszkowie nie mieliby dobrych koni, dobrej broni i karmazynowych węży wyhaftowanych na płaszczach.

Jeden z mężczyzn oderwał się od kompanów i podjechał w moją stronę.

– Inkwizytorze Madderdin – powiedział oficjalnym tonem. – Jego Eminencja, kardynał Beldaria, zaprasza.

– Zaprasza – powtórzyłem bez ironii.

Za plecami miałem jeszcze trzech jeźdźców, słyszałem parskanie ich wierzchowców i czułem ostrą woń końskiego potu. Być może powinienem ich zabić albo spróbować ucieczki. Ale ludzi kardynała było sześciu, mieli dobre, wypoczęte konie i założę się, że co najmniej dwóch z nich trzymało pod płaszczami kusze. Zastanawiałem się jednak, czy nie lepiej zginąć tu i teraz, niż trafić do kardynalskich lochów? Ale człowiek ma taką dziwną przywarę, iż czepia się życia nawet w najbardziej beznadziejnych sytuacjach. Nie chciałem jeszcze umierać i miałem nadzieję, że uda mi się uratować skórę. Czy mogłem dać radę tym sześciu żołnierzom? Być może. Na piechotę i w zamkniętym pomieszczeniu nie zawahałbym się stanąć do walki. Ale tutaj byłem bez szans. Jeśli nie dosięgnąłby mnie miecz któregoś z nich, na pewno zrobiłyby to groty bełtów. Poza tym mieli lepsze wierzchowce niż mój, a nie mogłem też zapominać, że zacny kardynał z całą pewnością nie brał na służbę byle kogo. Nie pozostawało nic innego, jak zrobić dobrą minę do złej gry.

– Z radością skorzystam z zaproszenia – powiedziałem, wywołując uśmiech na twarz.

Aż do Gomollo eskortowali mnie bardzo uważnie. Dwóch po bokach, dwóch z przodu i dwóch z tyłu. Musiano im powiedzieć, że potrafię sobie radzić w trudnych sytuacjach, bo nawet na chwilę nie spuścili ze mnie oczu. Próbowałem pogawędzić z dowodzącym jeźdźcem, ale nie raczył się nawet odezwać. I słusznie. Niebezpiecznie wdawać się w dyskusje z inkwizytorem.

* * *

Pałac Gomollo stał na malowniczym wzgórzu, a jego wieże odbijały się w błękitnym lustrze jeziora leżącego u stóp wzniesienia. Do pałacu prowadziła jedna droga, przez wysoką, kutą w żelazie bramę, zakończoną, tak jak i całe ogrodzenie, ostrymi szpikulcami. Zbyteczna ostrożność, jak sądzę, bo znając sławę Diabła z Gomollo, niewielu zapewne chciałoby tu wejść bez zaproszenia. A niektórzy, jak wasz uniżony sługa, bardzo niechętnie wkraczali tutaj również, dysponując osobistym zaproszeniem kardynała.

Na rozległym podjeździe stało kilka karoc i krzątała się służba w czerwonej liberii. A na schodach prowadzących do pałacu stał nie kto inny, jak szacowny prałat Bulsani. Kiedy zobaczył mnie eskortowanego przez jeźdźców, jego pucułowata twarz rozjaśniła się w uśmiechu.

– Ach, więc pragniesz dołączyć do swych przyjaciół – krzyknął bardzo zadowolony z siebie. – Jak tam się czujesz, Mordimer, biskupi piesku? Będzie ci cieplutko, wiesz?

Zeskoczyłem z konia i zbliżyłem się do prałata. Czułem, jak za moimi plecami żołnierze, zupełnie już jawnie, wyciągają kusze spod płaszczy. Ale skoro dowiozłem całą skórę aż tutaj, nie zamierzałem jej bez celu narażać. Skinąłem więc tylko prałatowi uprzejmie głową.

– Nie mam nic do pana, Bulsani – powiedziałem – oprócz dwóch rzeczy. Po pierwsze, pięć tysięcy dukatów dla Hilgferarfa, po drugie, niech pan każe wypuścić moich ludzi. Potem grzecznie się pożegnamy, a pan w każdej chwili może bezpiecznie wrócić do Hezu.

– Ach, jej! – z udawanym przerażeniem krzyknął Bulsani. – Bo jak nie, to co? Każesz mnie aresztować, inkwizytorze? Błagam: nie!

Dworzanie i żołnierze słuchający tej rozmowy śmiali się w kułak.

– Dość tych żartów. – Twarz prałata nagle spochmurniała. – Wszyscy, wynocha! Zostawcie go ze mną samego.

Nalał sobie wina z butelki, którą miał ze sobą, i wychylił kielich jednym łykiem. No cóż, nie ma to jak trening.

– Madderdin, po coś ty się w to wplątał, człowieku? – zbliżył się i zapytał wprost w moje ucho.

Czułem silny zapach pachnideł o kadzidlanym aromacie. Nawet niezłych, choć zbyt kobiecych, jak na mój gust.

– Jestem inkwizytorem – odparłem spokojnie – i to jest moja praca.

Patrzył na mnie, nie rozumiejąc.

– Praca? – zapytał. – Jaka, u Boga Ojca, praca?

– Ścigam heretyków, dostojny prałacie – powiedziałem z ironią. – Na tym zwykle polega praca inkwizytora. Tajemne obrządki, sekty, poświęcanie dziewic…

– Dziewic? – nagle wybuchnął śmiechem. – Madderdin, ty idioto! To dlatego tu się pojawiłeś? Po śladach tych sześciu dziewic z południa? Że niby one są przeznaczone na jakieś tajemne rytuały? Chłopcze, te kobiety mają umilić noce sześciu kardynałom, którzy zjadą jutro. Sześciu starym idiotom, których są już w stanie podniecić tylko młodość, smagłe ciałko i niewinność. Sześciu prykom, którzy z naszym przyjacielem Beldarią spiskują, jak pozbawić władzy biskupa Hez-hezronu. Tu nie ma żadnej herezji, Madderdin, to tylko polityka!

Słowa Bulsaniego uderzyły we mnie jak obuchem. A więc podążałem złym tropem. To nie tu była siedziba Kościoła Czarnego Przemienienia, to nie tu oddawano się herezjom, nie tu profanowano święte relikwie. Mogłem tylko napluć sobie w brodę, bo nie pozostawało mi nic innego. W takiej sytuacji nie miałem co liczyć na pomoc mojego Anioła Stróża. Być może, jeśli byłby w dobrym nastroju, wspomógłby mnie swą siłą w walce przeciw herezji. Ale nie teraz. Jeśli Mordimer zawiódł, poszukam sobie innego inkwizytora – tak zapewne myślał mój Anioł. I miał rację. Na świecie nie ma miejsca dla tych, którzy popełniają błędy.

Cóż, mimo wszystko próbowałem. Może jednak nie chciałem przyznać nawet przed samym sobą, że do złowrogiego pałacu Gomollo przywiodła mnie troska o Kostucha i bliźniaków? Nie szukanie Kościoła Czarnego Przemienienia ani perspektywa zarobku u Hilgferarfa, a po prostu zwykła przyjacielska troska? A może tylko teraz, wiedząc, iż śmierć jest już bardzo blisko, starałem się znaleźć szlachetne motywy swego postępowania?

* * *

Kardynał wyglądał tak, jak go zapamiętałem z audiencji. Był wątłym staruszkiem o miłym uśmiechu, wygolonych policzkach i siwej, koźlej bródce. Jego twarz przypominała pieczone jabłuszko o lekko spękanej skórce.

– Mordimer Madderdin – powiedział cicho. – Co za wizyta, inkwizytorze! Spotkaliśmy się – zastanowił się przez chwilę i przeczesał palcami bródkę – szesnaście lat temu na audiencji w Hez-hezronie. Miałeś chyba wtedy zaszczyt ucałować moją dłoń.

– Wasza Eminencja ma znakomitą pamięć – powiedziałem, skłoniwszy się lekko. Łańcuch, którym owinęli mi kostki, zabrzęczał.