Выбрать главу

– Wszy-wszy…

– A więc: zgadza się. No cóż, czas porozmawiać z oskarżoną, prawda?

Skinąłem na Kostucha, bo obecność mego towarzysza przydaje się przy przesłuchaniach. Sam widok jego twarzy wywołuje u oskarżonych jakąś dziwną chęć zwierzeń.

Burmistrz zerwał się i odpiął od pasa klucz, którym otworzył solidne, dębowe drzwi w rogu pokoju. W mrok prowadziły strome, kamienne schody.

Areszt miejski składał się z trzech odgrodzonych przerdzewiałymi kratami cel (wszystkie oprócz tej jednej były puste) i większej komnaty, w której ustawiono zamówiony przeze mnie stół oraz mały stolik i cztery zydle. Na stoliku zauważyłem gęsie pióro, kałamarz oraz zwój czystych papierów i pięcioramienny świecznik z wypłakanymi do połowy grubymi, woskowymi świecami. W rogu komnaty stał żeliwny piecyk pełen żarzących się różowo węgli. Ale i tak było tam pioruńsko zimno i wilgotno.

Spojrzałem w głąb celi. Jasnowłosa kobieta, w sztywnej od błota koszuli, siedziała na służącym jej za posłanie wiechciu słomy i patrzyła na mnie ze strachem w oczach. Nasze spojrzenia spotkały się na moment.

– Wyprowadźcie oskarżoną – rozkazałem, a jeden ze strażników szybko podskoczył do zamka i zaczął się siłować z opornym kluczem.

Patrzyłem na niego przez chwilę, a potem usiadłem na zydlu przy stoliku.

– Kostuch, burmistrzu, księże – zaprosiłem pozostałych.

Strażnik wywlókł kobietę na środek pokoju. Nie krzyczała ani nie opierała się. Dawała sobą powodować, jakby była tylko szmacianą lalką.

– Połóżcie ją na stole i przy wiążcie dłonie i kostki do klamer – powiedziałem.

Strażnik zacisnął więzy, a ona syknęła w pewnym momencie z bólu.

– Nie za mocno – powiedziałem łagodnie.

– Wyjdź – rozkazałem, kiedy już skończył.

Wstałem od stolika i zbliżyłem się do niej, tak, aby mogła dobrze mnie widzieć. Próbowała unieść głowę, ale nie za bardzo jej to wychodziło, bo więzy mocno trzymały.

– Nazywam się Mordimer Madderdin – rzekłem – i jestem licencjonowanym inkwizytorem Jego Ekscelencji biskupa Hez-hezronu. Przybyłem tu, aby ci pomóc, moje dziecko.

Przez moment coś w rodzaju nadziei pojawiło się na jej twarzy. Ileż ja razy obserwowałem podobny widok! Ale zaraz potem ta nadzieja zgasła i kobieta się nie odezwała.

– Jesteś bardzo piękną kobietą, Loretto – powiedziałem. – A ja jestem przekonany, że twoja niewinność dorównuje twej piękności – usłyszałem, że ksiądz głęboko wciągnął powietrze. – Jednak musimy przejść przez ten nieprzyjemny proces. Rozumiesz, moje dziecko, ale takie są wymogi prawa…

– Tak – odezwała się wreszcie – tak, rozumiem.

Piękny, głęboki głos, a na samym jego dnie wibrowała jakaś niepokojąca nutka. Nie dziwiłem się, że miała trzech zalotników należących do najbogatszych obywateli miasteczka. Sądzę, że nawet szlachcic nie powstydziłby się takiej żony. Zresztą znałem szlachciców, którzy żon powinni raczej szukać w chlewie, a nie w mieszczańskich domach.

– Mam nadzieję, Loretto, że po naszej rozmowie wrócisz spokojnie do domu…

– Zniszczyli mój dom – wybuchnęła nagle i usiłowała podnieść głowę, ale znowu więzy ją powstrzymały. – Rozkradli wszystko, poniszczyli… – zaszlochała krótko.

– To prawda? – Obróciłem wzrok na burmistrza. – Od czego masz strażników, człowieku?

Nic nie odpowiedział, więc zwróciłem się z powrotem w stronę Loretty.

– Jeśli okażesz się niewinna, miasto poniesie wszelkie koszty – powiedziałem – i wypłaci ci odszkodowanie. Tak mówi prawo.

Tym razem burmistrz westchnął głęboko, a ja uśmiechnąłem się w myślach.

– Jest tylko jeden warunek naszej rozmowy, Loretto – ciągnąłem. – Wiesz chyba jaki?

– Mam mówić prawdę – powiedziała cicho.

– Tak, moje dziecko. Przecież Pismo mówi wyraźnie: „I poznacie prawdę, a prawda was wyswobodzi”. Znasz Pismo, Loretto?

– Znam, panie.

– Wiesz więc, że Pismo mówi również: „Jam jest pasterz dobry, a dobry pasterz duszę swą daje za owce swoje”. Ja jestem tym pasterzem, Loretto, i zjawiłem się, by dać za ciebie duszę. Aby cię wyzwolić. I wierz mi, że uczynię to…

W taki lub inny sposób – dodałem w myślach.

– Dobrze – powiedziałem. – Rozpocznij spisywanie protokołu, księże.

Czekałem spokojnie, aż ksiądz zapisze wszystkie nieodzowne formuły. Tego a tego dnia i roku pańskiego, w tym a tym mieście, ci a ci ludzie stawili się na rozprawie, by osądzić… I tak dalej, i tak dalej. Trwało to dość długo, więc miałem okazję, by przyjrzeć się dokładnie Loretcie. Leżała z zamkniętymi oczami, ale miałem dziwne wrażenie, że czuje mój wzrok. Z całą pewnością była piękna. Jasne, gęste włosy i delikatna twarz z lekko wystającymi kośćmi policzkowymi, które tylko dodawały uroku. Kiedy mówiła, zauważyłem, że miała śliczne, jasne zęby, co, wierzcie mi, w naszych złych czasach jest wyjątkiem. Kształtne dłonie i stopy, smukłe łydki, duże, jędrne piersi… O tak, mili moi, Loretta Alzig nie pasowała do Thomdalz i ciekaw byłem, czy sama zdaje sobie z tego sprawę. Rzecz jasna, przesłuchiwałem już równie piękne kobiety, a może piękniejsze niż ona. Podstawowa nauka inkwizytorska brzmi: nie zwracaj uwagi na powabne kształty. „Nie będziecie mieć względu na osobę żadnego” – mówi Pismo i dodaje: „Nie sądźcie według pozorów”.

– Loretto – powiedziałem, gdy ksiądz skończył już formalności. – Ciąży na tobie oskarżenie o czarostwo i potrójne morderstwo. Czy przyznajesz się do któregoś z zarzutów?

– Nie – odparła nadspodziewanie mocnym głosem i spojrzała na mnie.

Jej oczy były pełne błękitu.

– Czy znałaś Dietricha Golza, Balbusa Brukdoffa i Petera Glabera?

– Tak. Wszyscy trzej chcieli mnie pojąć za żonę.

– Czy zapisali ci korzyści w testamencie?

Milczała chwilę.

– Zrozumiałaś pytanie?

– Tak – odparła. – Otrzymałam komplet srebrnych sztućców od Balbusa. Cztery widelce, noże oraz nożyki do owoców.

– Czy to wszystko?

– Dietrich zapisał mi siwą klaczkę, ale jego syn mi jej nie dał, a ja się nie dopominałam.

Znałem, co prawda, ludzi, którzy zabijali dla pary dobrych butów, ale jakoś nie przekonywało mnie, by Loretta mogła zamordować trzech ludzi dla kompletu srebrnych sztućców. Ile one mogły być warte? Trzydzieści koron? Może trzydzieści pięć…

– Nic więcej?

– Nic, panie.

– Czy nastawali na twoją cześć, grozili ci?

– Nie. – Jakby lekki uśmiech wykwitł na jej ustach. – Oczywiście, że nie.

Oczywiście. Czy wyobrażacie sobie, by piękna, młoda kobieta pozbywała się dobrowolnie trzech zakochanych i rywalizujących ze sobą bogaczy (przynajmniej byli bogaczami, jak na miejscowe warunki). Kto będzie zarzynał kurę znoszącą złote jaja?

– Czy otrzymywałaś od wyżej wymienionych, Dietricha Golza, Balbusa Brukdoffa i Petera Glabera, prezenty? Cenne przedmioty lub gotówkę?

– Tak – odrzekła. – Dietrich spłacił długi po moim zmarłym mężu, od Balbusa dostałam pierścionek złoty ze szmaragdem, suknię z adamaszku i wełniany płaszcz ze srebrną zapinką, Peter kupił mi…

– Wystarczy – przerwałem jej. – Czy którykolwiek żądał zwrotu prezentów?

– Nie. – Znowu ten leciutki uśmieszek.

Spojrzałem w stronę księdza i burmistrza. Ksiądz siedział zasępiony, bo rozumiał chyba w jakim kierunku zmierza śledztwo, a burmistrz słuchał wszystkiego z głupkowato rozdziawionymi ustami.

– Czy słyszałaś o czarostwie, Loretto?

– Tak.

– Czy wiesz, że używanie czarów jest grzechem śmiertelnym karanym na ziemi przez Święte Officjum, a po śmierci przez Boga Wszechmogącego?

– Tak.

– Czy znałaś albo znasz kogoś, kto rzucał czary lub uroki?

– Nie.

– Czy potrafisz wytłumaczyć, dlaczego twoi zalotnicy, Dietrich Golz, Balbus Brukdoff i Peter Glaber, umarli w męczarniach, a z ich ciał wypełzły białe robaki?

– Nie.

– Czy miałaś kiedyś włosy lub paznokcie któregoś z nich?

– Nie!

– Czy lepiłaś lalki w wosku mające ich wyobrażać, albo rzeźbiłaś je w drewnie, czy innym materiale?

– Nie! Nie!

– Czy modliłaś się o ich śmierć?

– Nie, na Boga!

Mówiła prawdę. Wierzcie mi. Dobry inkwizytor poznaje to w okamgnieniu. Być może trudniej bywa, kiedy chodzi o chytrego kupca, wykształconego księdza lub mądrego szlachcica. Ale nikt mi nie powie, że Mordimer Madderdin, inkwizytor Jego Ekscelencji biskupa Hez-hezronu, nie rozpoznałby kłamstwa w słowach małej mieszczki z zapadłego miasteczka.