Выбрать главу

Nie miałem pojęcia, dlaczego niektórzy ludzie nazywali nas, inkwizytorów, klechami. Służyliśmy Kościołowi i studiowaliśmy teologiczne nauki (na tyle, na ile mogło się to przydać w naszej pracy), ale, na miecz Pana naszego, nie byliśmy księżmi!

Spojrzałem mu prosto w oczy. Jak przychodzi do rozliczeń, wierzcie mi, nie znam strachu. Dukaty, korony, talary, piastry, sestercje, a nawet sama myśl o nich, mają w sobie magiczną siłę. A poza tym, groźby należą do ceremonii targowania się i nie miałem zamiaru brać ich zbyt poważnie. Chociaż niewątpliwie trzeba przyznać, że Rakshilel nie należał do dobrze wychowanych ludzi. Niemniej z seansem u mistrza Severusa bardzo przesadził. Kto widział kiedy, by oficjalnie przesłuchiwano inkwizytora? Takie sprawy załatwiało się inaczej. I musiały być ku temu ważniejsze powody niż gniew nawet najbardziej ustosunkowanego rzeźnika.

– A chciałbyś kiedyś spotkać Kostucha? – spytałem bez uśmiechu, ale i bez złości.

– Grozisz mi? – Rakshilel podniósł się i wisiał nade mną jak wielka bryła tłuszczu.

Poczułem nagle szaloną nienawiść i chęć zmiażdżenia tej ogromnej twarzy przypominającej kupę puddingu z krwawej kiszki. Ale powstrzymałem się. W końcu robiliśmy interesy i nie było tu miejsca zarówno na osobiste sympatie, jak i osobistą niechęć.

– Trzysta – powtórzyłem, a on opadł wolno na krzesło, jakby zeszło z niego powietrze.

– Dwadzieścia pięć – powiedział – i to moje ostatnie słowo.

– Trafiłeś na zły czas – roześmiałem się. – Akurat mam wystarczająco dużo pieniędzy, by spokojnie zaczekać na jakieś naprawdę zyskowne zlecenie. Poza tym pomyśclass="underline" będę miał potem na głowie jej braci.

Wręcz widziałem, jak chciał powiedzieć: „to twoja sprawa”, ale jakoś się pohamował.

– Pięćdziesiąt – zdecydował, a ja zastanawiałem się, jak długo można jeszcze pociągnąć tę grę.

– Plus dwieście – dodałem i jednak sięgnąłem po daktyla.

– Trzydzieści teraz i pięćdziesiąt po robocie.

– Sto teraz i sto dwadzieścia pięć po robocie. I w razie czego nie zwracam zaliczki.

– Po pięćdziesiąt – Rakshilel zacisnął dłonie w pięści.

– Siedemdziesiąt pięć i siedemdziesiąt pięć, i trzydziestoprocentowy rabat w twoich sklepach do końca roku.

– Dziesięcioprocentowy – powiedział.

Wreszcie uzgodniliśmy siedemnaście i pół procenta i uroczyście przybiliśmy dłonie. Byłem trochę zaskoczony, bo spodziewałem się, że utarguję jakieś sto koron, a pomysł z rabatem przyszedł mi do głowy w ostatniej chwili. Rakshilel musiał wiedzieć więcej niż powiedział albo planował jakieś świństwo. Albo naprawdę bardzo mu zależało na ślubie z Elią. Miałem tylko nadzieję, że nie był na tyle głupi, by sądzić, że po całej sprawie się mnie pozbędzie. To prawda, że nie miałem koncesji w Hez-hezronie, ale, na Boga, byłem jednak inkwizytorem! Chyba nawet Rakshilel nie był ani tak skąpy, ani tak głupi aby zadzierać z Inkwizytorium, które z całą pewnością upomniałoby się o swego konfratra. Nawet takiego, którego jeszcze w Hez-hezronie nie za bardzo znano i który nie miał koncesji. Zresztą, ja nie potrzebuję ochrony Kościoła. Tak, mili moi. Biedny Mordimer jest człowiekiem ostrożnym, rozważnym i łagodnym, ale gdy przyjdzie co do czego, budzi się w nim lew.

Rakshilel wyliczył siedemdziesiąt pięć koron, a ja kazałem mu jeszcze wymienić dwie złote pięciodukatówki oberżnięte po brzegach i schowałem mieszek pod kaftan.

– Za kilka dni dostaniesz koncesję – obiecał.

– Czekam – odparłem i naprawdę byłem ciekaw, czy uda mu się wszystko załatwić w takim tempie.

Zresztą, tak czy inaczej, zaliczki nie zamierzałem zwracać. Bo kto wie, czy nastąpi kolejna wypłata? Jeśli Elia trafi przed Ławę, Rakshilel chyba nie będzie zbyt chętny, by powtórnie sięgnąć do sakiewki.

– Załatw to szybko i czysto, Mordimer. Aha – spojrzał na mnie zimno – i nie próbuj mnie oszukać. Jeśli wpadniesz na pomysł, by dogadać się z tą dziwką za moimi plecami, dowiem się o tym.

– Znasz mnie – powiedziałem z wyrzutem.

– O tak, znam cię – odparł i odwrócił się tyłem.

– Nie skończyliśmy jeszcze – powiedziałem twardo.

– Taaak? – przeciągnął i spojrzał niechętnie w moją stronę.

– Właśnie tak – odparłem. – Kiedy będę wychodzić, masz zjawić się przed drzwiami. I tam odegrasz pewną scenkę.

– Scenkę? – Małe oczka patrzyły na mnie podejrzliwie ze środka brył tłuszczu, które u normalnego człowieka były policzkami.

– Powiesz: „dobra, Mordimer, dam ci dziesięć koron więcej”. Tak, żeby słyszeli to słudzy. A ja wtedy odpowiem: „o nie, nawet gdybyś dawał tysiąc, nie zrobię tego!”.

– Myślisz, że mam szpiegów w moim własnym domu? – oburzył się.

– A myślisz, że może ich nie mieć człowiek o twojej pozycji? – zapytałem grzecznie.

– Tak, to prawda – uśmiechnął się po chwili, a ja wiedziałem, że mile połechtałem jego dumę. – Z całą pewnością masz rację!

* * *

Kostuch i bliźniacy siedzieli w Kulawym Kucyku i grali. Po ich minach poznałem, że grali raczej nieszczęśliwie. No, ale potem zobaczyłem człowieka, którego próbowali orżnąć, i roześmiałem się.

– Oddaj im pieniądze, Merry – powiedziałem siadając. – A przynajmniej połowę tego, co przegrali. Nigdy nie czytałeś, że Pismo mówi: „kto dotąd kradł, niech już przestanie kraść, lecz raczej niech pracuje uczciwie”!

Szuler rozdziawił szeroko usta w uśmiechu, pokazując czarne dziąsła i przegniłe trzonki zębów.

– Jestem tylko godnym pożałowania grzesznikiem – rzekł z teatralną skruchą – i nie znam tak dobrze słów Pisma, jak słudzy naszego Pana.

– To jest Merry? – spytał Kostuch i dziabnął go sękatym paluchem w pierś.

Bliźniacy wymruczeli coś pod nosem i równocześnie, choć niezauważenie sięgnęli po sztylety.

– Nie, nie – powstrzymałem Pierwszego. – Nie chcemy tu bijatyk, prawda Merry?

Szuler uśmiechnął się i popchnął w ich stronę kupkę srebra.

– Potraktujcie to jako darmową lekcję – powiedział. – Napijesz się ze mną, Mordimer?

– Czemu nie? – odparłem, a Kostuch i bliźniacy wstali, zostawiając nas samych.

Karczmarz przyniósł wino i nim wypiłem łyk, wpierw przepłukałem usta.

– Zawsze ostrożny? – uśmiechnął się szuler.

Spojrzałem na niego i przez chwilę nie rozumiałem, co miał na myśli.

– Ach, nie – powiedziałem w końcu. – Po prostu przyzwyczajenie.

Merry pochylił się ku mnie.

– Byłeś u Rakshilela? – spytał szeptem.

– Jak zawsze, kiedy jestem w mieście – powiedziałem, nie obniżając głosu.

– Podobno proponował temu i owemu ciekawą robótkę – zaśmiał się Merry. – Ale nie ma głupich, chłopie. Wiesz, kogo już dawno nie widzieliśmy w Hezie? Wyrwalda Płowego i jego ludzi.

– A skądżeż on się tu wziął? – zmarszczyłem brwi, bo Wyrwalda widziano ostatnio w lochach barona Berga. A z tego, co wiedziałem, z owych lochów nie wychodziło się prędko. A jeśli już, to zwykle nie o własnych siłach.

Merry wzruszył ramionami.

– A co, ja wróżka jestem? W każdym razie był, a teraz go już nie ma.

– Wziął zaliczkę i się zmył – powiedziałem, bo wszyscy wiedzieli, że Płowy i jego ludzie to nie była najsolidniejsza firma.

– Chyba głupi jesteś, skoro sądzisz, że Rakshilel dał mu zaliczkę – parsknął. – Ta sprawa śmierdzi, chłopie, i radzę ci: trzymaj się z daleka od kłopotów.

– To znaczy?

– Wyjedź, Mordimer. Po prostu wyjedź.

– A więc tak – mruknąłem. – A jaka będzie cena mojej uprzejmości?

– Spytaj lepiej, jak wysokie będą koszty twojej nieuprzejmości. – Sukinsyn nawet nie starał się ukryć pogróżki w głosie.

– Lohemerr, tyle lat mnie znasz i powinieneś wiedzieć, że można mnie kupić, ale nie można zastraszyć – rzekłem z wyrzutem.

Szuler dopił wino do końca i wstał.

– Wydawało mi się, że zawsze wiedziałeś, skąd wieje wiatr, Mordimer, i zawsze spadałeś na cztery łapy. Nie pomyl się teraz.

Skinąłem mu głową.

– Dzięki za wino – powiedziałem – i nawzajem. Chciałbym tylko, żebyś wiedział jedno. Wyjeżdżam niedługo z miasta, a sprawą Rakshilela zajmę się, kiedy wrócę. Albo się nie zajmę. To będzie zależeć od wielu rzeczy, między innymi stanu moich finansów.

Oczywiście kłamałem, ale to był chyba dobry sposób, by uspokoić Lohemerra. Jeśli miał cokolwiek wspólnego z Elią Karrane, a wydawało się, że miał, to niewątpliwie powtórzy, iż Mordimer Madderdin opuszcza Hez-hezron. I nawet jeśli nie uwierzą, ziarno wątpliwości zostanie posiane.

Merry odszedł, kiwnął mi jeszcze od progu ręką, a ja chwilę posiedziałem sam przy stole i dopiłem wino. Kiedy w końcu wyszedłem, zobaczyłem, że Kostuch i bliźniacy siedzą w towarzystwie paru oberwańców przed karczmą i grają w monety. Skinąłem na nich. Niechętnie oderwali się od zabawy. Odeszliśmy na bok.

– Nic z tego nie wyszło – powiedziałem.

Kostuch skrzywił twarz i skrzywiony wyglądał jeszcze gorzej niż zwykle. Bliźniacy sposępnieli.