Выбрать главу

– Wiesz, gdzie jest jego zamek? – spytałem.

– Dzień drogi stąd – powiedziała po chwili. – Trzeba iść wzdłuż rzeki.

– Dobrze – odparłem. – Umówmy się tak, Elisso. Kiedy pokażesz nam już wioskę i opowiesz o napadzie, pojedziemy do zamku twego pana, gdyż musi on dowiedzieć się o tym, co stało się na jego ziemiach. A ja poproszę, by znalazł dla ciebie pracę i dach nad głową w zamku. Dobrze?

– Och, dziękuję ci, panie – krzyknęła z prawdziwą radością w głosie i przycisnęła moją dłoń do ust.

Uśmiechnąłem się, bo lubię ludzi, którzy potrafią okazywać wdzięczność. Pogłaskałem ją po zmierzwionych włosach.

– Jedźmy więc – rozkazałem i wstałem z miejsca.

* * *

Do wioski Elissy dotarliśmy w kilka pacierzy. Osada leżała w rozszerzeniu rzeki i była typowa dla cesarskiego pogranicza – terenów niezbyt bezpiecznych, słabo zaludnionych, a zimą nawiedzanych przez hordy głodnych wilków, albo, co gorsza, wygłodniałe niedźwiedzie (jeśli ktoś był na tyle głupi, by je budzić z zimowej drzemki). Domy były solidnie zbudowane, wzniesione z potężnych bierwion. Budowniczowie wycięli jedynie niewielkie wyloty okienne i równie małe wyloty drzwiowe. Widać, że każdy z tych domów został przystosowany do tego, by mieszkańcy mogli łatwo obronić się przed niespodziewanym napastnikiem. Jakże inne to było od chatynek z darni i gliny, tak częstych w bezpiecznych okolicach Hezu, gdzie zimy były łagodne, a biskupi justycjariusze na gardle karali każdego, kto byłby skory do gwałtów lub rabunków.

Trupy leżały wszędzie. Przy studni i na progach domostw. Ktoś próbował uciekać do rzeki i leżał teraz na płyciźnie, z wybałuszonymi, omywanymi przez fale, oczami. Ktoś inny widać stawiał opór, bo miał jeszcze w ręku zakrwawioną siekierę o dwóch ostrzach. Nic mu to nie pomogło. Dwie kobiety leżały zwinięte w kłąb, jak porzucone szmaty, i widziałem, że do końca próbowały chronić dzieci. Jedno z nich miało oderwaną od tułowia głowę, drugie przytulało się do oberżniętego ramienia matki, a czaszkę strzaskał mu potężny cios. Tak mocny, że czaszka ta była tylko rudoczerwoną galaretą z wystającymi szpikulcami kości i szarymi naciekami rozlanego mózgu.

Widziałem wiele rzeczy w życiu. Widziałem ludzi umierających w salach tortur i ludzi smażonych na stosach, wdychających smród własnego, palonego tłuszczu. Widziałem spustoszone i spalone wioski. Widziałem, jak karze się buntowników i ich rodziny. Widziałem gwałty oraz rzezie. Ale ten widok był inny od wszystkiego. Dlatego, że ta masakra nie miała sensu. Kobietom i mężczyznom nie zdarto ubrań ani ozdób. Nie zabrano broni lub narzędzi. Nie widziałem śladów gwałtu, przesłuchań ani tortur. Wszystko wskazywało, że gromada napastników wdarła się do wioski i wymordowała mieszkańców dla czystej radości mordowania. Nie było im potrzebne nic, co mieli ci ludzie. Nie był to też sposób ich ukarania za jakieś winy. Buntowników karze się przecież w inny sposób. Zaskoczyło mnie tylko jedno. Dlaczego ciała napotkane w lesie zostały rozebrane, a tutaj wszystkie zwłoki nadal były w ubraniu? A może mężczyzna i kobieta w lesie zostali napadnięci, kiedy nago oddawali się cielesnym przyjemnościom? I dlatego nie znaleźliśmy ubrań? Tak czy inaczej, napastnicy nie byli wilkołakami. Wilkołaki nigdy nie używają broni. Ich przekonanie o tym, że są dzikimi zwierzętami nie pozwoliłoby im skorzystać z pałki, siekiery, czy włóczni. A na ciałach pomordowanych wyraźnie widziałem kłute, cięte oraz miażdżone rany.

– Jessa. – Dziewczyna jadąca na moim koniu wskazała palcem kobietę, której głowę rozbito o cembrowinę studni. – Moja przyjaciółka. – Chlipnęła i przetarła nos palcami. – Miała wychodzić za mąż…

Zsiadłem z konia i podałem jej rękę. Zawahała się przez moment, ale potem zeskoczyła. Widziałem, że stara się odwracać wzrok od trupów.

– Obejrzyjcie tu wszystko – rozkazałem chłopakom. – I meldujcie mi o każdej dziwnej rzeczy, którą dostrzeżecie.

– Tu wszystko jest dziwne – mruknął Kostuch.

Pchnąłem drzwi jednego z domów i zajrzałem do środka. We wnętrzu było pusto, tylko na palenisku leżał wywrócony kociołek. Skinąłem na Elissę.

– Zostań tu – rozkazałem. – A ja rozejrzę się po wiosce.

– Wrócicie po mnie, panie? Prawda? Wrócicie? – zabełkotała z przerażeniem.

– Elisso. – Wziąłem ją za rękę. – Oczywiście, że wrócę. Nic ci już nie grozi. Usiądź i czekaj na mnie.

Wyszedłem na zewnątrz i starannie zamknąłem za sobą drzwi. Nie przypuszczałem, by cokolwiek zagrażało nam w tej chwili, ale dziewczyna była jedynym świadkiem zbrodni. I być może, kiedy przyjdzie co do czego, rozpozna napastników. A wtedy nadejdzie czas Mordimera i jego w pokorze stawianych pytań. Wyjaśnijmy sobie jednak pewną kwestię, mili moi. Mordimer Madderdin – licencjonowany inkwizytor biskupa Hez-hezronu – nie jest rycerzem na białym koniu, obrońcą uciśnionych i biczem na złoczyńców. Świat rządzi się swoimi prawami, z których jedno mówi, iż słabi zawsze padają łupem silnych. Dlatego nie przejąłbym się specjalnie, gdyby chodziło o bandę maruderów albo opryszków grasujących po wsiach i ściągających haracz lub zabawiających się z miejscowymi dziewkami. Ale tu rzecz zdawała się o wiele poważniejsza i zastanawiałem się, czy w grę nie wchodzą czary lub wyznawanie jakiegoś pogańskiego kultu.

Podszedłem do Kostucha, który przykucnięty, oglądał z uwagą ciało starego mężczyzny z rozciętą na pół czaszką.

– Słyszałeś kiedyś o czymś podobnym? – zapytałem.

Kostuch ma znakomitą pamięć. Nie jest może zbyt bystry, ale potrafi przytoczyć co do słowa rozmowy sprzed lat, a wszystkie plotki i ploteczki urządziły sobie w jego głowie przytulny magazyn.

– Nie, Mordimer – podniósł na mnie wzrok. – O niczym, co przypominałoby tę wieś.

– Rytualne mordy? Kult siły i wojny? Ofiarny kanibalizm? – poddałem sam, nie za bardzo wierząc we własne słowa.

– Nie zgadza się, Mordimer – pokręcił głową.

– Wszystko jest nie tak.

– Znalazłeś coś? – Spojrzałem na zwłoki starego człowieka.

– To samo. Bity, kłuty, siekany, potem pogryziony…

– Pastwili się nad martwym już ciałem, prawda? Nic ci to nie przypomina?

Znowu pokręcił głową.

– Przykro mi, Mordimer.

Ja myślę. Mnie też było przykro. Nienawidzę nierozwiązanych zagadek, tajemnic i sekretów. Prawdziwą satysfakcję odczuwam dopiero wtedy, kiedy znajduję światełko w ciemnym tunelu. I teraz też wiedziałem, że nie spocznę, póki nie dowiem się, kto i dlaczego zabił tych ludzi. Nie zależało mi na ich życiu czy śmierci. Wieśniacy to tylko wieśniacy. Dobry Pan stworzył ich, by pracowali w znoju i trudzie, a potem umierali. Wszak Pismo mówi: „oddajcie każdemu, co mu się należy. Komu podatek – podatek, komu cło – cło, komu uległość – uległość, komu cześć – cześć”. I oni tak właśnie przez całe życie oddawali. A teraz, wreszcie, przyszło im oddać życie. Dla czyjejś zabawki.

Na czym mi, w takim razie, zależało, skoro ani nie litowałem się nad tymi ludźmi, ani nie miałem ambicji, by zamienić się w sprawiedliwy miecz prawa? Ano, zależało mi na sprawdzeniu własnych sił. Jak mógłbym w przyszłości spokojnie myśleć o tych dniach, wiedząc, że poddałem się i nie odnalazłem wytłumaczenia? Że nawet nie próbowałem odszukać światełka, i rakiem, chyłkiem wycofałem się z tajemniczego tunelu?

– A może – Kostuch zastanawiał się przez chwilę. – Może byś pogadał z nimi, Mordimer?

– Z kim? – nie zrozumiałem go.

– No… z nimi. – Powiódł ręką wokół.

– Ty chyba oszalałeś! – Nawet się na niego nie rozgniewałem. – Mam rozmawiać z umarłymi? Tego byś chciał, Kostuch? Na miecz Pana, dlaczego ja się z wami zadaję?

Wstałem i odszedłem od niego. Oczywiście, że mogłem próbować porozmawiać z umarłymi. Ich duchy unosiły się jeszcze tu gdzieś w pobliżu, pełne bólu, gniewu, żalu i niezrozumienia. Przywołanie tych duchów było mniej więcej tak samo bezpieczne, jak wejście do klatki z rozjuszonymi lwami. Zresztą, lwy najwyżej pozbawią cię życia, a zemsta umarłych może być dużo gorsza. Nie mówiąc już o tym, że nekromancji zabraniały święte zasady naszej wiary. Owszem, my inkwizytorzy, mieliśmy prawo łamania zasad w imię wyższej konieczności. Ale z całą pewnością konieczność taka nie zachodziła w tej chwili. Nawet, gdybym poradził sobie z duchami pomordowanych, z całą pewnością podobne zabawy nie spodobałyby się mojemu Aniołowi. A gniew Aniołów jest straszniejszy niż całe zło, które potraficie sobie wyobrazić i całe zło, którego wyobrazić sobie nie potraficie.

I kiedy odchodziłem od Kostucha (coraz bardziej zdumiony, iż śmiał w ogóle coś takiego zaproponować), nagle dojrzałem trzech jeźdźców otaczających zaprzężony w dwa konie wóz. Kawalkada nadciągała od północy.

– Mamy gości! – zawołałem.

Kostuch i bliźniacy spojrzeli we wskazanym przeze mnie kierunku. Potem wszyscy czterej stanęliśmy pośrodku wioski, tuż obok cembrowanej studni, przy której leżały jeszcze zwłoki młodej kobiety.

– Mają barwy – powiedział półgłosem Kostuch.