Выбрать главу

– Wrócił? – zapytałem. – Ten kapitan?

Marius van Bohenwald zagryzł wargi.

– Przysłali mi jego uszy – powiedział.

Roześmiałem się, bo to był stary numer kupców z Tirianu.

– Nie daruję im – rzekł z jakąś zawziętością nie pasującą do jego nalanej twarzy. – I w tym celu potrzebuję pana pomocy, panie Madderdin.

– Pomyliłeś adresy, chłopcze – powiedziałem. – Poszukaj sobie w porcie najemników, albo zabójców, albo kogo tam chcesz… Nie sądzę, żeby był ci potrzebny inkwizytor. – Chciałem się zaśmiać znowu, ale było zbyt duszno, i dałem spokój.

– Panie Madderdin – Marius van Bohenwald zaplótł nerwowo dłonie. – Czy słyszał pan o Kompanii Kupców Jedwabnych z Tirianu?

– Chyba tak. – Nie chciało mi się już z nim gadać, chociaż zdążyłem się przyzwyczaić do smrodu, który parował z jego ciała i mokrych od potu ubrań.

– Oni zajmują się nie tylko handlem, panie Madderdin. To sekta. Składają ofiary…

– Chłopcze – powiedziałem. – Nawet jeśli to prawda, to o ile wiem, a wiem dobrze, w Tirianie jest przedstawicielstwo Świętego Officjum. Taki kamienny budynek niedaleko twierdzy i ratusza. Idź do nich z tym problemem.

– Ręka rękę myje, panie Madderdin…

– Nie chciałbyś chyba powiedzieć, że członkowie Inkwizytorium są przekupni, co? – westchnąłem. – Idź już sobie, Mariusie van Bohenwald, czy jak ci tam, zanim stracę cierpliwość.

– Panie Madderdin. – Wyraźnie się przestraszył. – Nie chciałem pana urazić. Proszę mi wierzyć. – Złożył dłonie jak do modlitwy. – Błagam, niech pan mnie wysłucha.

Zbyt często miałem okazję słyszeć błagania, aby coś takiego robiło na mnie jakiekolwiek wrażenie. I to prawdziwe błagania, moi mili. Słowa wypowiadane zza zmiażdżonych warg i wybitych zębów, słowa z trudem przeciskające się przez opuchnięty język. Tak więc, skoro takie błagania nie robiły na mnie wrażenia, to trudno by je zrobiły popiskiwania marnego kupczyka. Niemniej, z drugiej strony, cóż miałem lepszego do roboty niż wysłuchać go? Może to było i lepsze od nieruchomego leżenia w brudnym wyrze? Zwłaszcza, że rozmowa z Mariusem van Bohenwaldem przynajmniej pozwalała zapomnieć o natrętnym towarzystwie pluskiew.

– Wysłucham – odparłem. – Ale nie nadużyj mojej cierpliwości.

– Oczywiście, panie Madderdin – powiedział szybko. – Jestem niemal pewien, że Kompania Kupców Jedwabnych jest tylko przykrywką dla pogańskiej sekty. Składają ofiary z ludzi rzecznym bóstwom i duchom. Niszczą wrogów dzięki czarnej magii…

– Och, Mariusie – ziewnąłem. – Kupiecka rywalizacja powinna mieć granice, a ty je wyraźnie przekraczasz.

– Mistrzu. – Znowu złożył dłonie jak do modlitwy.

– Ja wiem, że to brzmi – przerwał, jakby zastanawiał się nad słowem – niepokojąco…

– Brzmi głupio i cudacznie – poprawiłem go.

– Ale jeśli… – zająknął się – jeśli jest w tym ziarno prawdy? Gdyby tylko zechciał pan sprawdzić sam, na miejscu. Pokryję wszelkie koszta i będę zachwycony, mogąc panu ofiarować honorarium w wysokości trzystu koron. Niezależnie, czy pan coś znajdzie, czy nie.

Uniosłem nieco głowę i ten ruch bardzo mnie zmęczył.

– Skąd takie zaufanie? – zakpiłem. – A jeśli wezmę pieniądze i przeputam je z tiriańskimi kurwami, mówiąc ci, że nie znalazłem niczego podejrzanego?

– Jest pan przyjacielem przyjaciół – powiedział, i niemal wyczułem oburzenie w jego głosie. – Zapewniano mnie, że jest pan człowiekiem godnym całkowitego zaufania!

– Taaak – przeciągnąłem się. – Zawsze miło słyszeć podobne słowa, kiedy dotyczą własnej osoby.

Powziąłem trudną decyzję i opuściłem nogi na podłogę. A potem usiadłem.

– Namawiasz mnie do zajęcia się brudnymi sprawami – rzekłem. – Wyobrażasz sobie, jak bardzo zachwyceni będą inkwizytorzy z Tirianu, kiedy przybędę szukać herezji na ich terenie?

– Ma pan przecież licencję Hezu, mistrzu – odparł.

Miał trochę racji, bo teoretycznie Tirian podlegał zwierzchnictwu Inkwizytorium w Hez-hezronie, ale sprawy kompetencyjne były bardzo zagmatwane. I jedni juryści mówili tak, drudzy siak, a o wszystkim jak zwykle decydował Jego Ekscelencja biskup, do którego odwoływano się w razie wszelkich konfliktów i nieporozumień. Poza tym istniało coś takiego, jak niepisany kodeks honorowy, a on bardzo wyraźnie mówił, by nie wtykać nosa w nie swoje sprawy. Zwłaszcza, kiedy nikt tegoż wtykania nie nakazywał. Niemniej jednak problem, mimo wszystko, mnie zainteresował. Kupiec musiał być bardzo pewien, że znajdę nieprawidłowości, skoro chciał ryzykować gotówkę. Oczywiście istniało jeszcze jedno rozwiązanie: ktoś chciał skompromitować i narazić na kłopoty waszego uniżonego sługę, i uknuł całą tę intrygę. Nie wydawała mi się ona jednakowoż szczególnie finezyjna. Lecz może o to właśnie chodziło? Tyle, że komu zależałoby na pognębieniu biednego Mordimera? Pomyślałem chwilę i znalazłem co najmniej kilkanaście nazwisk ludzi, którzy z radością ujrzeliby mnie pozbawionego inkwizytorskich insygniów i przegnanego z miasta.

Co mi szkodziło jednak rozegrać sprawę z najwyższą ostrożnością i pieczołowitością? Popłynąć do Tirianu, rozejrzeć się tu i tam, porozmawiać z miejscowymi inkwizytorami, zasięgnąć języka o Kompanii Kupców Jedwabnych, a potem zdać uczciwy raport Mariusowi van Bohenwaldowi? Kilka setek koron nie chodzi piechotą, mili moi, a w Hezie nie tak łatwo znaleźć ludzi skłonnych do ich rozdawania. Gorzej jednak, jeśli się okaże, iż w Tirianie faktycznie coś śmierdzi, a wasz uniżony sługa będzie musiał smród ten wywietrzyć.

– Dobrze – zadecydowałem – ale to będzie więcej kosztowało, Mariusie.

Najpierw odetchnął z ulgą, lecz kiedy usłyszał ostatnie słowa, twarz mu się wydłużyła. Oczywiście, jeśli przyjąć śmiałe założenie, że ta twarz, wielkości ogromnego bochna chleba, w ogóle mogła się wydłużyć.

– Nie jestem zbyt bogaty, panie Madderdin – powiedział. – A przynajmniej teraz, kiedy interesy nie idą najlepiej.

– Rozumiem – skinąłem głową. – Niemniej sądzę, że stać cię na dorzucenie, jeśli nie gotówki, to chociaż jednego z tych pierścionków. Powiedzmy czerwonego, bo lubię rubiny. A może i dwóch – zastanowiłem się – bo czerwony zapewne przyzwyczaił się do towarzystwa zielonego braciszka.

Spojrzał na mnie, a potem wolnym ruchem sięgnął prawą dłonią do palców lewej dłoni. Musiał mocno szarpnąć, bo palce napuchły mu od upału. Podał mi dwa pierścienie na otwartej dłoni. Oj, solidne były to pierścienie, mili moi. Szeroka, złota obrączka i kamyczki sporej wielkości. Zacny Marius jak widać lubił błyszczeć w towarzystwie.

– A czy ta niebieska sierotka nie będzie zbytnio samotna, panie van Bohenwald? Aż żal zostawiać ją w nieutulonym płaczu za krewniakami…

Tym razem szarpnął za pierścień z jakąś tajoną złością. Ten siedział na palcu mocniej, więc trochę się namęczył, zanim go zdjął. Przyjąłem od niego wszystkie trzy pierścienie i zważyłem je w dłoni. Lekkie one nie były…

– Aż tak ci na tym zależy, Mariusie? – zapytałem z zamyśleniem. – Nie lepiej działać, jak inni kupcy? Opłacać się łobuzom z Tirianu i zarabiać swoje? Aż tak bardzo ci zależy na pieniądzach? A może na tym, by ich pognębić?

– To nie tak, mistrzu Madderdin – rzekł i nie mógł odwrócić wzroku od mojej dłoni, na której wciąż leżały pierścienie. – Wierzę w wolną konkurencję i w to, że powinien decydować pieniądz oraz zdolności. Ale nie zgadzam się, aby łamano moje dobre prawa do tego, by samemu decydować z kim i jak chcę prowadzić interesy.

– Jesteś idealistą, Mariusie – powiedziałem. – Ludzie zawsze łamali prawo i zawsze je będą łamać. Na rzekach będą pływały pirackie barki, a księgowi będą oszukiwać poborców podatkowych. Ten, kto ma większe wpływy i większą siłę, będzie dyktował ceny oraz ustawiał rynek. Tak jest i tak musi być.

– Ja się na to nie zgadzam, mistrzu Madderdin – rzekł z jakąś zawziętością, dziwnie nie pasującą do jego nalanej twarzy. Pomyśleć, że ktoś kiedyś powiedział, iż grubasy są poczciwymi ludźmi. – Płacę uczciwie podatki, ale nie chcę płacić jeszcze haraczu tiriańskiej bandzie.

– Hmmm – Odłożyłem pierścienie na blat stolika. Zalśniły pięknie. – Lubię idealistów – stwierdziłem – i żałuję czasem, że moja praca wymaga ode mnie zbyt wiele realizmu. Umówmy się więc tak, Mariusie: jeśli nie załatwię wszystkiego po twojej myśli, stracisz tylko trzysta koron i moje koszta podróży oraz utrzymania. A te błyskotki wrócą do ciebie. A jeśli cała rzecz się uda, będzie cię stać na następne pierścionki, a tych trzech braciszków zostanie u mnie. Czy to uczciwa propozycja?