– Sami czegoś niby poszukamy – warknął Drugi.
– Jak sobie chcecie, ale – uniosłem palec – mam na oku coś zupełnie innego. Bądźcie tu codziennie od południa do drugiej. I żadnych awantur, bo nie będę was drugi raz wyciągał z lochów burgrabiego!
Kostuch znowu skrzywił się na przypomnienie tych chwil. Długą, krwistoczerwoną szramę, biegnącą od podbródka po prawe ucho, zawdzięczał rozgniewanemu czeladnikowi katowskiemu, który zdzielił go rozpalonym prętem. Musiałem naprawdę użyć wszystkich sposobów, by wydobyć chłopaków z lochów. Czekała ich kara za zabójstwo, gwałt i kradzież. W najlepszym przypadku powieszenie. W najgorszym, poprzedzone darciem pasów, obcięciem kończyn lub łamaniem kołem. A jednak udało mi się wyjednać skazanie ich tylko na publiczną chłostę i miesięczną pokutę. Codziennie musieli przez osiem godzin leżeć na posadzce katedry, w pokutnych worach i z ostrzyżonymi głowami. Również codziennie dostawali po pięć batów na rynku, dokąd sami musieli dopełznąć na kolanach. No, ale wreszcie cała ta szopka skończyła się, a chłopcy zdobyli niezapomniane doświadczenie życiowe. Miałem nadzieję, że potrafią wyciągnąć z niego wnioski.
Koncesja przyszła po ośmiu dniach i wierzcie mi, że sprawdziłem ją bardzo dokładnie. I pieczęć, i podpisy były autentyczne. Czerwona pieczęć z lwem i smokiem oraz zamaszysty podpis samego biskupa Hez-hezronu. Nie przypuszczałem, co prawda, aby Rakshilel posunął się do sfałszowania kościelnego dokumentu, ale strzeżonego Pan Bóg strzeże. Te osiem dni poświęciłem nie tylko na rozrywki. Zresztą co to za rozrywki w Hez-hezronie? Tanie dziwki były brudne i chore, a drogie, jak sama nazwa wskazuje: drogie. Za drogie dla biednego Mordimera, który z trudem tylko wiązał koniec z końcem. Ale słuchałem tu i ówdzie tego, czego słuchać należało i… Rakshilel miał rację: Elia robiła coś dziwnego. Merry też się nie mylił: cała sprawa śmierdziała. Ale ja miałem koncesję i dzięki temu przyszłość malowała się w jaśniejszych barwach. Pod warunkiem, że wrócę z Sarevaald. A skoro nie wrócił stamtąd ten łajdak Płowy, znaczyło, iż zadanie nie jest łatwe.
Sarevaald to ruiny zamku, dwie godziny drogi od Hez-hezronu. Zamek spłonął mniej więcej sto trzydzieści lat temu i ze trzy razy próbowano go odbudować, ale nic z tego nie wyszło. Jakiś biskup chciał nawet postawić na wzgórzu kościół, ale potem wybuchła wojna z Hadżarami i biskupa spalili, a po wojnie wszyscy mieli ważniejsze problemy. I tak ruiny twierdzy straszyły ze szczytu, wiecznie osnute mgłą i osnute również legendą. Ciągle mówiono o dzieciach, które nie wróciły spod wzgórza, chłopi przysięgali, że nocą widać światła i słychać potępieńcze wycia oraz diabelskie chichoty. Że dzieci ginęły, to nie dziwota, bo wkoło tylko bagniska i glinianki, a chłopi wiadomo: trzeźwego rzadko można spotkać. Ale okolica uznała, iż w ruinach zalęgło się Złe i nawet słali do biskupa prośby, żeby przysłał im egzorcystę albo inkwizytorów. Jakby biskup nie miał ważniejszych spraw na głowie.
Do Sarevaald wyruszyliśmy w piątkowy wieczór, tak, aby całą sobotę czekać już na miejscu. Nie kryłem naszego wyjazdu. Wręcz przeciwnie. Wyjechaliśmy przez północną bramę, a Kostuch i bliźniacy pewni byli, że zmierzamy na robotę do miasteczka Vilven, oddalonego o pół dnia drogi. Że celem jest Sarevaald powiedziałem im dopiero, kiedy mury Hezu zniknęły nam z oczu. Dlaczego wyjeżdżaliśmy przez północną bramę? Bo ruiny Sarevaald leżały właśnie na północ od miasta. Jeśli ktokolwiek nas śledził, zapewne pomyślał sobie: „patrzcie, cwany Mordimer i jego ludzie wyjeżdżają przez północną bramę. Gdyby chcieli dotrzeć do Sarevaald, wyjechaliby przez południową i cichcem okrążyli miasto”. Ale nie wydawało się, by ktokolwiek zdążał naszym śladem, a wierzcie mi, że waszego uniżonego sługę szkolono w rozpoznawaniu takich rzeczy.
Nie spieszyłem się i do Sarevaald dotarliśmy w nocy. Niebo było zachmurzone i księżyc tylko od czasu do czasu pokazywał się spod szarego welonu chmur. Ale nawet w tym świetle widać było, że zewnętrzne mury fortecy trzymają się wcale nieźle. Było więc bardziej niż pewne, że jeśli ktoś tu się zjawi, będzie musiał przejść przez bramę, a raczej przez ten wyłom, który po bramie pozostał.
Znaleźliśmy sobie bezpieczne miejsce i poszliśmy spać, wystawiając trzygodzinne warty. W sobotę rano poszperaliśmy trochę w ruinach i Kostuch znalazł zardzewiałą siekierę. Takie to i tajemnicze miejsce. Ale daleki byłem od lekceważenia zadania. W końcu Rakshilel posłał tu już trzy grupy ludzi i nikt nie wrócił. A to o czymś świadczyło. Do nocy pokrzepialiśmy się niezłym winkiem, którego Kostuch przydygał cały bukłak. Nie widzę powodów, dla których chłopcy nie mieliby pić przed akcją. Są wystarczająco doświadczeni, by wiedzieć, że jeżeli się upiją i zawalą coś, mogą zginąć. Jeśli nie zabije ich wróg, zrobię to ja sam. Własnoręcznie, i tak, aby dać dobry przykład innym spragnionym nierozważnych rozrywek. Ale zarówno bliźniacy, jak i Kostuch mają naprawdę mocne głowy. Sam widziałem, jak Kostuch opróżnił kiedyś jednym tchem pięciolitrową beczułkę mocnego, słodkiego wina i nawet powieka mu nie drgnęła. Potem tylko porzygał się z nadmiaru słodyczy i zaciukał człowieka, który ośmielił się wtedy roześmiać. A następnie dwóch przyjaciół tegoż człowieka, którzy poczuli się urażeni takim potraktowaniem kompana.
Nagle Drugi, który teoretycznie stał na warcie (a w praktyce co chwila przybiegał do nas, aby łyknąć wina), huknął jak puchacz. Zerwaliśmy się i przy warowali wśród załomów. Do ruin, po trakcie, powoli pełzły światełka.
– Idą – szepnął Pierwszy.
– Ano idą – Kostuch wyciągnął z pochwy szablę.
Śmieszną miał szablę Kostuch. W najszerszym miejscu szeroką na dłoń, ale ostrą niczym brzytwa. Rozcinała żelazną sztabę, jakby to było spróchniałe drewno. Kiedyś Kostuchowi dawano za nią wioskę, ale nie sprzedał i wolał przymierać głodem. Miał charakterek ten mój Kostuch i, między innymi, za to go lubiłem.
Światełka zbliżyły się i usłyszeliśmy szmer głosów, a potem zobaczyliśmy ludzi z pochodniami. Było ich siedmioro, sześciu mężczyzn i jedna kobieta, jeżeli w tych ciemnościach mogłem dobrze poznać. Mężczyźni, ten z przodu i ten na końcu nieśli pochodnie. Dwóch innych dźwigało sporej wielkości tobół. Konie musieli zostawić na dole i przez chwilę żałowałem, iż nie posłałem kogoś do podnóża góry, żeby załatwił straż i zabrał wierzchowce. Zawsze byłby dodatkowy zarobek. Zwłaszcza, że nie wierzyłem, aby Elia Karrane dosiadała byle jakiej szkapy.
Przybysze zachowywali się tak, jakby Sarevaald było najbezpieczniejszym miejscem na świecie. Żartowali i śmiali się, ktoś klął zajadle, bo rozbił sobie nogę o wystający kamień, ktoś przechylał flaszę i pił z głośnym gulgotem. Czekaliśmy z napięciem, gdzie się skierują. Przecież musiało tu być jakieś przemyślnie ukryte wejście, którego nie zauważyliśmy. No i było. Jeden z mężczyzn, wręcz olbrzym, zaparł się i przesunął na bok głaz. Pod spodem była żelazna płyta z lekko zardzewiałym uchwytem. Widziałem wszystko dobrze, gdyż staliśmy dosłownie kilkanaście kroków od nich, na resztkach po krużganku, mniej więcej trzy metry nad dziedzińcem. Teraz też upewniłem się, że kobietą była Elia Karrane. Trzeba przyznać: śliczna bestyjka! Miała długie, jasne włosy, wysoko upięte na czubku głowy i drapieżną twarz o małym nosku i wielkich, szmaragdowych oczach. Lampa niesiona przez jednego z mężczyzn dokładnie ją oświetlała i nie dziwiłem się już, że nawet Rakshilel mógł się zakochać w tej kobiecie. Być może sam bym się w niej zakochał, gdyby nie fakt, że chciałem ją doprowadzić do zguby. Żadnego z towarzyszy Elii nie widziałem nigdy przedtem, choć, szczerze mówiąc, co do jednego miałem pewne wątpliwości, gdyż stał cały czas poza blaskiem pochodni.
Olbrzym uniósł metalową płytę i wszyscy zeszli po schodach w ciemność. On sam zamknął za nimi przejście i znów, stękając, przesunął głaz na właściwe miejsce. Potem usiadł wygodnie, oparł się o ścianę, nabił fajkę i leniwie pykał z niej, patrząc w niebo. Kostuch spojrzał na mnie pytająco.
– Żywcem – tchnąłem mu prosto w ucho.
Skinął tylko głową i cichutko się wycofaliśmy. Wróciliśmy na dziedziniec i przywarowali niedaleko. Kiedy dałem znak, skoczyliśmy wszyscy czterej, ale ten olbrzym był wyjątkowo szybki. Zerwał się, wyciągając zza cholewy sztylet tak długi, że każdemu z bliźniaków mógłby służyć za miecz. Kostuch mało nie oberwał. Ledwo zdążył uchylić się i przetoczyć po ziemi. Olbrzym znalazł się tuż koło mnie i wtedy sypnąłem mu w oczy shersken. Zawył i podniósł ręce do twarzy. Pierwszy trzasnął go pałką w podbrzusze, a Drugi pchnął w grdykę. I było po wszystkim. Potem związali mu dłonie na plecach i nogi w kostkach, przeciągnęli linę pomiędzy więzami i olbrzym leżał na brzuchu jak wielka, toporna kołyska. Był bezradny niczym ślimak. Skrzesaliśmy ognia i w świetle latarni przyjrzałem mu się. Miał szeroką, pozbawioną wyrazu, bezwłosą twarz bez lewego nozdrza i ogromną, siną bliznę biegnącą dokładnie pośrodku nosa.
– Ślicznotek – powiedziałem.