Выбрать главу

Roześmiałem się również i nalałem nam wina do kubków.

– Może to i dobry pomysł – powiedziałem.

* * *

Enya przetrzymała mnie w łóżku niemal do zachodu słońca, aż w końcu biedny Mordimer musiał wyrwać się z jej objęć, gdyż przecież przyjechał tu pracować, a nie słodko leniuchować. Tak to już jest, mili moi, że żadna przyjemność nie może trwać wiecznie, a poza tym nie byłoby dobrze widziane, gdybym pierwszego dnia po przybyciu nie odwiedził mych braci inkwizytorów z tiriańskiego Inkwizytorium. Oczywiście nie obligowały mnie do tego żadne przepisy, ale prawo zwyczajowe wyraźnie mówiło, że obcy inkwizytor powinien zameldować o swej obecności miejscowym i przedstawić cel pobytu, jeżeli tylko nie był on tajemnicą służbową.

Tak więc zostawiłem Enyę (ona zresztą momentalnie odwróciła się do ściany i zasnęła) i wolnym spacerkiem udałem się na rynek, przy którym stał solidny, murowany budynek Inkwizytorium. Od ulicy odgradzał go kamienny mur, tak wysoki, że musiałbym nieźle podskoczyć, by zobaczyć, co się za nim dzieje. Przy kutej w żelazie bramie siedział znudzony strażnik miejski, z glewią opartą o mur. Ze zgorszeniem zauważyłem, że ostrze broni było całe pokryte rdzawymi naciekami. W Hezie za takie niedbalstwo z całą pewnością ukarano by go solidną chłostą.

– Czego? – warknął, widząc, że zmierzam w stronę bramy.

– Wstań, synu, kiedy ze mną rozmawiasz! – powiedziałem ostro.

Spojrzał spode łba.

– Bo co? – podniósł się na nogi i oparł dłoń na drzewcu glewii. – Burdy chcesz robić?

– Zamelduj, że inkwizytor Jego Ekscelencji biskupa Hez-hezronu, Mordimer Madderdin, chce wejść na teren Inkwizytorium.

– Oww-wielmożny, raczcie wybaczyć. – Wzrok strażnika nagle spokorniał, a on sam skulił się i puścił drzewce glewii, jakby go parzyło. – Już wołam.

Szarpnął za sznur zwisający przy murze i po drugiej stronie odezwał się czysty, głośny dźwięk dzwonka. Już po chwili szczęknęła odmykana brama i zobaczyłem służącego w wytartym, czarnym kaftanie i trzymającej się czubka głowy czapeczce.

– Czym mogę służyć? – spytał uprzejmym tonem.

– Jestem Mordimer Madderdin – powtórzyłem, zastanawiając się, ile razy będę musiał jeszcze się przedstawiać, zanim dotrę do Inkwizytorium. – Inkwizytor Jego Ekscelencji biskupa Hez-hezronu.

– Zapraszam, mistrzu. – Odemknął szerzej bramę i uśmiechnął się. – U nas dziś pustki, ale starszy cechu na pewno z radością przyjmie waszą dostojność.

Podziękowałem mu skinieniem głowy i wszedłem za bramę. Murowany budynek Inkwizytorium otoczony był pięknym, świetnie utrzymanym ogrodem. Wśród grządek z różanymi krzewami krzątali się dwaj ogrodnicy w szarych fartuchach, a trzeci szczękał wielkimi nożycami, przycinając wysmukłe tuje. Na środku ogrodu zobaczyłem marmurową fontannę, z której wypływał sztuczny strumyk ginący gdzieś pośród krzewów. A przed samymi drzwiami stała marmurowa figura Jezusa ze stalowym mieczem w dłoni. Jezus był ubrany w lekką zbroję, długie włosy wypływały spod hełmu z nosalem. Sam posąg był znakomity, lecz jego umiejscowienie wydało mi się nieco dziwne. Otóż Chrystus wyglądał tutaj na odźwiernego, stróżującego przy drzwiach Inkwizytorium. Za mniejsze już błędy paliło się ludzi na stosach. No, sprostujmy: za mniejsze błędy paliło się niegdyś ludzi na stosach, bo w dzisiejszych czasach Kościół i jego słudzy złagodnieli i nie ścigali już herezji tak zawzięcie jak dawnymi czasy. Szczerze mówiąc, uważałem to za słuszne, gdyż tak postawiony posąg wystarczyło jedynie przenieść w inne miejsce, a nie od razu palić właściciela. Pochopność jest często wrogiem pokory i zrozumienia. A my – inkwizytorzy – chcemy wszak w pokorze rozumieć innych.

– Piękna rzeźba – powiedziałem.

Służący skwapliwie pokiwał głową.

– Mistrz Ignacius specjalnie sprowadzał rzeźbiarzy z Hezu – wyjaśnił.

Mistrz Ignacius był starszym tiriańskiego Inkwizytorium. Pamiętałem go jeszcze ze szkoły, gdyż przybył niegdyś na cykl gościnnych wykładów. Nie bardzo mogłem sobie przypomnieć temat jego nauk, ale wydawało mi się, że był specjalistą od pogańskich wierzeń. Przedstawiał również kontrowersyjną tezę, iż pogańskie wierzenia są bardziej niebezpieczne od herezji wynikających z błędnego rozumienia Pisma. Czyli, że poganin jest gorszy od chrześcijanina – heretyka. Szczerze mówiąc, trudno mi było zgodzić się z takim twierdzeniem, gdyż wypaczanie nauk świętej wiary znacznie jest gorsze od jej nieznajomości.

Służący otworzył drzwi i weszliśmy do chłodnej, kamiennej sieni.

– Proszę na lewo, mistrzu – powiedział. – Mistrz Ignacius wieczerza.

Znowu rozwarł przede mną następne drzwi, tym razem prowadzące do niedużej komnaty, w której stały prostokątny stół i osiem rzeźbionych krzeseł o wysokich oparciach. Tylko jedno z nich było zajęte, a siedział na nim pulchny, niski człowieczek z wianuszkiem włosów, otaczających mu łysinę, niczym wieniec laurowy. Kiedy mnie zobaczył, wstał wolno i odłożył nóż, którym kroił właśnie tłustą pieczeń.

– Kogo mam zaszczyt gościć? – zapytał niezbyt wyraźnie, bo miał pełne usta.

– Jestem Mordimer Madderdin, inkwizytor Jego Ekscelencji biskupa Hez-hezronu – po raz trzeci, i miałem nadzieję, że ostatni, wygłosiłem tę formułkę.

– Witam, drogi Mordimerze! – zakrzyknął, jakbym był upragnionym i z dawna spodziewanym gościem. – Jakżeś się zmienił od czasów szkoły!

– Wasza dostojność mnie pamięta? – spytałem uprzejmie.

– Oczywiście, Mordimer. I proszę, nie zawstydzaj mnie „waszą dostojnością”. Nie jesteś już uczniem, lecz inkwizytorem, o którego dokonaniach wiele tu słyszeliśmy, na naszej głuchej i spokojnej prowincji.

– Jesteś zbyt uprzejmy, Ignaciusie – pochyliłem głowę.

– Tak, tak, siadaj, Mordimer. – Wskazał mi krzesło naprzeciw siebie. – Manuelu, przynieś drugie nakrycie, proszę. Zmężniałeś – rzekł, znów obracając na mnie wzrok. – Pamiętam cię jako chudego, wiecznie milczącego szesnastolatka, mój drogi. Wiesz, że nigdy nie zadałeś mi żadnego pytania?

– Słuchałem – odparłem, gdyż lepiej pamiętał przeszłość ode mnie i byłem tym zdumiony.

– To prawda, pilnie słuchałeś. I zastanawiałeś się, jak blisko jestem herezji, prawda?

Drgnąłem. Czyżby było to aż tak widoczne? Faktycznie, jedno zdarzenie akurat sobie przypomniałem. Kiedyś, gdy słuchałem wykładu Ignaciusa przemknęła mi przez głowę myśclass="underline" „Spłoniesz, mistrzu. Spłoniesz z całą pewnością”. I zaraz się tej myśli sam przestraszyłem. Skąd mógł wiedzieć? Czy wszystkich uczniów pamiętał i rozumiał aż tak dobrze?

– Byłem niedoświadczony, Ignaciusie – odparłem łagodnie. – I być może nie rozumiałem, że wiara umacnia się w ogniu dyskusji.

– W ogniu dyskusji – powtórzył. – Cóż, nie wszyscy tak myślą – spojrzał na mnie badawczo. – Większość sądzi, że należy wierzyć bez zbędnego mędrkowania.

– Również mają rację – odparłem. – Bo wszystko zależy od tego, kto dyskutuje i jak daleko sięga dyskusyjny zapał.

– Zapał, ogień… Jakże blisko od tych słów do płomienia i stosu… – powiedział zamyślony.

Służący, nazywany przez Ignaciusa Manuelem, przyniósł na tacy talerz, nóż i metalowy kubeczek.

– Częstuj się, Mordimer – zaprosił mnie dawny nauczyciel. – Czym chata bogata… – Dał znak Manuelowi, by opuścił komnatę.

– To miło, że przestrzegasz starych zwyczajów i przyszedłeś nas odwiedzić – powiedział, kiedy odkrawałem sobie najmniej tłusty, a za to dobrze wypieczony kawałek mięsa. – Spróbuj chleba – dodał. – Mamy własną piekarnię i śmiem twierdzić, że robimy najlepszy chleb w Tirianie. Taaak – ciągnął. – Dobrze widzieć, że młode pokolenie szanuje odwieczne obyczaje, na których wyrośliśmy i o które dbaliśmy.

Mógł sobie darować te nostalgiczne uwagi, ale przyjąłem je z uśmiechem. Ignacius sprawiał wrażenie sympatycznego, poczciwego i dobrze trzymającego się staruszka. Czy próbował mnie nabrać, czy też tak bardzo przyzwyczaił się do gry, że stała się jego drugim życiem i grał bezwiednie? Nieważne. Był inkwizytorem, a w Inkwizytorium nie pracują sympatyczni i poczciwi staruszkowie, z łezką w oku wspominający chwałę dawnych czasów.

– Czy nie obrazisz się, Mordimer, jeśli spytam cię o cel wizyty w Tirianie? Może będę ci mógł w czymś pomóc?

– Jesteś niezwykle uprzejmy, Ignaciusie – powtórzyłem niedawno wygłoszoną kwestię. – Ale powiedziałbym, że odwiedziny w Tirianie traktuję jak dawno mi należne wakacje. Pewien bogaty kupiec, pozwól, że nie wymienię jego nazwiska, postanowił sfinansować mój pobyt tutaj. I to pobyt w miłym towarzystwie – mrugnąłem znacząco. – W zamian za niedawno oddane przysługi.

– Ach, tak – uśmiechnął się. – Wybrałeś więc właśnie Tirian jako miejsce odpoczynku. Jak miło!

W jego głosie nie wyczułem ani szyderstwa, ani ironii. Grał swoją rolę bezbłędnie, więc i ja zamierzałem grać swoją.

– Och, nie ukrywam, że postanowiłem połączyć przyjemne z pożytecznym – rzekłem z lekkim zakłopotaniem. – I mam nadzieję na pewne spotkanie w interesach. Jednak, wybacz, że nie mogę o tym mówić, gdyż nie działam tylko w swoim imieniu i zobowiązano mnie do utrzymania tajemnicy. Niestety, Ignaciusie, Jego Ekscelencja biskup Hez-hezronu, niech Pan czuwa nad jego świątobliwą duszą, niezwykle skrupulatnie liczy rozchody biskupstwa…