– … a co za tym idzie inkwizytorskie pensje – zaśmiał się. – Skąd ja to znam? Ale oczywiście, Mordimerze – dodał. – W interesach dyskrecja jest rzeczą świętą i nie zamierzam cię skłaniać do złamania danego słowa. Jednak z twoich słów rozumiem, że odwiedziny Tirianu nie są w żaden sposób związane z twoją działalnością, jako inkwizytora Jego Ekscelencji?
– Boże broń, Ignaciusie – powiedziałem.
Przez chwilę jedliśmy w milczeniu i spróbowałem wina, którym poczęstował mnie tiriański inkwizytor.
– Alhamra – powiedziałem, próbując. – Miód w gębie.
– Mamy specjalną zniżkę – mrugnął porozumiewawczo. – Bo w Hezie już każą sobie słono za nie liczyć…
– O, tak – westchnąłem. – Widzę, że i w Tirianie bracia chętniej spędzają czas we własnych kwaterach niż w Inkwizytorium – dodałem.
– Dlaczego tak sądzisz? – zmrużył oczy.
– Wieczerzasz sam – odrzekłem. – Ale ja też wolę pokój w karczmie niż nasze dormitorium.
– Jest nas pięciu – odparł – i wszyscy mieszkamy w Inkwizytorium. Jednak teraz moi czterej bracia przebywają poza miastem i zostałem sam. Tak więc cieszę się, że dotrzymasz mi towarzystwa dzisiejszego wieczoru.
Zaciekawiło mnie, cóż za pilne sprawy wyrwały z miasta wszystkich inkwizytorów, ale wiedziałem, że nie wypada się dopytywać. Jednak fakt, że piątka inkwizytorów mieszkała razem, był nieco dziwny. Chociaż, może w Tirianie obowiązywały inne reguły niż w Hezie? Po dbałości o ogrody i sutym posiłku poznałem, że obyczaje tu były lżejsze niż w Hezie, gdzie panowała ścisła i surowa reguła. No, ale cóż, ich było tylko pięciu i mogli ustalić sobie takie prawa, jakie chcieli.
Z Ignaciusem spędziłem miły wieczór przy dzbanku dobrego wina. Gawędziliśmy leniwie, on opowiadał tiriańskie plotki, a ja zwierzałem się z tego, jak żyje się w bliskości Gersarda, ekscelencji biskupa. Z tym że, chyba wierzycie, mili moi, iż wasz uniżony sługa nie pozwolił sobie na wypowiedzenie ani jednego zbędnego słowa, a o atakach podagry Gersarda mówił z podszytym współczuciem szacunkiem. W końcu samo Pismo mówi: „Nie każdemu człowiekowi otwieraj serce swoje”. I jak mało kto na świecie mogę świadczyć o niezwykłej słuszności tych słów.
Kiedy zaświtał pierwszy poranek mojej bytności w Tirianie, odemknąłem okiennice z poczuciem nieskrywanej ulgi. Oto na niebo wypełzły białe, kłębiaste i gęste chmury, co zapowiadało, iż dzień nie będzie tak upalny, jak poprzedni. I dobrze, gdyż wasz uniżony sługa miał to i owo do załatwienia. Zastanawiacie się zapewne, jakiż to chytry plan ułożył biedny Mordimer, by zadowolić Mariusa van Bohenwalda oraz odkryć, kto morduje niezależnie pływających kapitanów? Być może was rozczaruję, mili moi, ale plan mój był prosty jak dłuto do łupania kości. Otóż ni mniej, ni więcej, tylko zamierzałem pójść najpierw do głównego kapitanatu, podając się za kupca z Hezu. I postarać się legalnie wynająć statek oraz kapitana. A potem zobaczyć, kto przyjdzie mnie ostrzegać przed konsekwencjami takiego zuchwalstwa. Cóż, punkt wyjścia dobry, jak każdy inny.
Główny kapitanat Tirianu mieścił się w wielkim, parterowym budynku, który zapewne niegdyś był magazynem zbożowym, a teraz rozlokowali się w nim urzędnicy i kanceliści. W środku roiło się od kupców, pośredników i zwykłych żeglarzy, z których każdy miał do załatwienia nie cierpiącą zwłoki i niezwykle ważną sprawę. Jednak przyznać muszę, że mimo tłoku, w środku panował niezwykły wręcz ład, a nad porządkiem czuwało kilku strażników portowych z solidnymi pałami w dłoniach. I sam widziałem, że potrafili tymi pałami przylać petentom nie potrafiącym zachować się zgodnie z obowiązującymi regułami.
Musiałem odczekać swoje w dość długiej kolejce do jednego z kancelistów. Siwy, zasuszony człowieczek siedział nad stertą ksiąg i papierów. Blat biurka, palce, a nawet uszy miał poplamione inkaustem.
– Słucham – zapytał niecierpliwie, kiedy stanąłem przednim.
– Chcę wynająć dobry statek i kapitana znającego rzekę w górnym biegu – powiedziałem głośno.
Kancelista odłożył pióro na blat biurka i podniósł na mnie wzrok.
– Macie tiriańską licencję? – zapytał, uważnie mi się przyglądając spod siwych, rzadkich brwi.
– Nie – odparłem. – Jestem kupcem z Hezu.
Ktoś stojący za mną parsknął śmiechem, ktoś inny pokazał mnie palcem, a jakiś głos krzyknął: „znajdźcie mu kapitana, który chce stracić uszy”. Urzędnik uśmiechnął się samymi ustami.
– Nie sądzę, żeby ktoś z wami chciał popłynąć, skoro nie macie licencji – powiedział z ledwo ukrywanym rozbawieniem.
– Nie wierzę, że w Tirianie nie ma kapitana, który nie chce zarobić solidnej sumki za kurs na południe – powiedziałem ze zdumieniem.
– Posłuchajcie no, panie… – zawiesił głos.
– Godryg Bemberg – wyjaśniłem. – Licencjonowany kupiec z Hez-hezronu.
Znowu ktoś z tyłu parsknął śmieszkiem, słysząc te słowa.
– Posłuchajcie no, panie Bemberg – rzekł. – Nie znam kapitana, który by z wami popłynął. Wykupcie w gildii jednorazową licencję albo skorzystajcie z pośrednictwa naszych kupców. To wam mogę poradzić. Następny! – Odwrócił ode mnie wzrok.
– Zaraz, zaraz…
– Następny! – powiedział już ostrzejszym tonem i spojrzał w stronę jednego ze strażników.
– Dobrze, już dobrze – powiedziałem, kiedy zobaczyłem, że strażnik wolnym krokiem zmierza w moją stronę.
W końcu wielce upokarzające byłoby, mili moi, gdyby biedny Mordimer dostał pałą po plecach w tiriańskim kapitanacie. I w dodatku nie mógł we właściwy sposób ukarać napastnika.
Przepchnąłem się przez tłum i wyszedłem na zewnątrz budynku. Przysiadłem na murku ze zrezygnowaną miną i nie musiałem długo czekać, aż podszedł do mnie młody, bogato ubrany człowiek. Miał zdobiony srebrem, jedwabny kaftan i haftowane ciżmy z fantazyjnie wygiętymi noskami. U zdobionego, szerokiego pasa kołysał się sztylecik o grawerowanej srebrem rękojeści.
– Witajcie, panie Bemberg – powiedział serdecznym tonem. – Jeśli dobrze usłyszałem wasze szacowne nazwisko.
– Ano dobrze – wstałem z murku i skinąłem mu głową.
– Pierwszy raz w Tirianie, co? Ach, jakżeż to nieuprzejmie z mojej strony! Jestem Maurycy Mossel, pośrednik, do waszych usług, panie. – Porwał moją dłoń i potrząsnął nią z zapałem. – Jeśli zechcecie wysłuchać kilku rad, chętnie wam ich udzielę przy kielichu lub dwóch dobrego winka.
– A co wy w tym macie za interes, panie Mossel? – zapytałem nieufnie.
– To już zobaczycie i ocenicie sami, a na razie rozmowa ze mną nie będzie was kosztować więcej jak dzbanek wina – wyjaśnił ze szczerym uśmiechem i odgarnął złoty lok, który opadł mu na czoło.
– No, to prowadźcie – burknąłem.
Winiarnia, do której weszliśmy, nie należała do najtańszych, i zapewne odwiedzali ją co najmniej średnio zamożni kupcy. Ale obsługujące gości dziewki były ładne, żwawe i domyte, kielichy i dzbany nie poszczerbione, wybór win ogromny, a same trunki z całą pewnością nie zostały uświęcone ceremonią chrztu. Tak więc winiarnia musiała się cieszyć dobrą reputacją. Mossel dał znak karczmarzowi i zaraz zaprowadzono nas do małego stołu, odgrodzonego od reszty sali drewnianym przepierzeniem.
– Dzbanek białej Alhamry – rozkazał mój towarzysz, czując się tu najwyraźniej jak u siebie w domu, i uszczypnął w tyłek zalotnie uśmiechniętą dziewczynę, która przyszła odebrać zamówienie.
Dziewczyna miała obfity biust i mocno wydekoltowaną sukienkę. Bardzo dobrze, bo wasz uniżony sługa zawsze uważał, że każdy człowiek powinien chlubić się tym, co ma najlepszego.
– „Dwie piersi twoje, jako dwoje małych bliźniąt sarnich. Szyja twoja, jako wieża z kości słoniowej” – wyrecytowałem, zanim pomyślałem, żeby ugryźć się w język.
– Widzę, że znacie dobrze słowa Pisma, panie – stwierdził Mossel.
– Jedynie te, które pozwalają skaptować płeć piękną – zaśmiałem się rubasznie. – Opowiem wam, panie Mossel, jakie to przygody z pewną – uniosłem palec znacząco – damą wysokiego rodu, miałem okazję…
Chrząknął znacząco.
– Jeśli pozwolicie – powiedział. – Zajmijmy się lepiej waszymi kłopotami, jeśli łaska…
– Ano tak – odparłem, udając zmieszanie. – Damy damami, a interesy interesami.
Dziewczyna przyniosła spory dzbanek wina i dwa kielichy. Mossel rozlał trunek i uniósł kielich.
– Za powodzenie w interesach, panie Bemberg – rzekł uroczystym tonem.
– Ano – przytaknąłem. – Żeby te dukaty w moim mieszku szybko dorobiły się siostrzyczek i braciszków.
Roześmiał się szczerze, upił łyk wina i klepnął mnie serdecznie po ramieniu. Zdolności aktorskich nie można było mu odmówić.
– Powiedzcie, jakie interesy sprowadzają was do Tirianu – rzekł – a ja wam postaram się pomóc z całych sił, bo widzę, żeście człowiek dowcipny, zacny i bystrego umysłu.