Byłem zadowolony, bo chłopcy uwinęli się sprawnie i szybko. Ciekawe, co prawda, jakby im się powiodło, gdyby wasz uniżony sługa nie rzucił shersken, ale cóż… nie należało ryzykować. W każdym razie shersken zrobił swoje, bo olbrzym miał zamknięte oczy i napuchnięte powieki, spod których ciurkiem leciały łzy. Ha, na shersken nie ma silnego! Możesz sobie, człowieku, mieć dwa metry wzrostu i dwieście kilo żywej wagi, a jak dziecko rzuci ci shersken w ślepia, to będziesz tylko myślał, aby doczołgać się do najbliższej kałuży. A jeśli jesteś na tyle głupi i zaczniesz trzeć oczy, to w większości wypadków twoje własne palce trące powieki będą ostatnią rzeczą na świecie, jaką dojrzysz.
Nasz więzień nie mógł trzeć oczu, bo dłonie miał związane na plecach, ale wiedziałem, że tylko siłą woli powstrzymuje się, by nie zacząć wrzeszczeć ze strachu i bólu. Wyjąłem manierkę i wylałem wodę do wnętrza stulonej dłoni. Przytrzymałem olbrzymowi głowę i opłukałem mu twarz. Musiał poczuć, że to pomaga, bo przestał się rzucać. Dzięki temu spokojnie zużyłem drugą garść wody i dokładnie spłukałem mu oczy. W końcu nie chciałem, aby myślał o strasznym, piekącym bólu, tylko, aby grzecznie odpowiadał na pytania. Ale Kostuch uznał, iż jestem zbyt miłosierny, więc z całej siły kopnął leżącego podkutym butem w żebra. Chrupnęło.
– Oj, Kostuch – powiedziałem, ale nawet się nie zezłościłem.
Wiedziałem, że Kostuch jest wściekły, gdyż olbrzym o mało go nie zaskoczył. Nikt chyba nie mógł się spodziewać, że przy tym wzroście i przy tej wadze będzie taki szybki. No, ale w końcu przyjaciele Elii nie byli chyba na tyle głupi, by pozwolić, aby ich silnorękim został pierwszy lepszy zabijaka z ulicy.
– Skąd jesteś, chłopcze? – zapytałem.
Olbrzym zaklął coś w odpowiedzi. Bardzo niegrzeczna reakcja, zważywszy fakt, że przed momentem wymyłem mu shersken z oczu. Drugi wsadził więźniowi w usta kawał szmaty, a Kostuch usiadł mu na plecach i złamał mały palec u lewej dłoni. Potem złamał mu palce serdeczny, środkowy i wskazujący. Za każdym razem słychać było chrupnięcie, stęknięcie dobiegające spod szmaty, a oczy olbrzyma robiły się jak spodki. Drugi nachylił się, przyłożył palec do warg, nakazując więźniowi ciszę i wyjął spomiędzy jego zębów szmatę. Olbrzym sapał boleśnie, a gęsta ślina spływała z kącików jego ust.
– Na moje pytania odpowiada się natychmiast – powiedziałem łagodnie. – Bowiem jak mówi Pismo: „nie ma nic zakrytego, co by nie miało być wyjawione, ani nic tajemnego, o czym nie miano by się dowiedzieć”. Tak więc powtórzę: skąd jesteś, chłopcze?
– Z Tirianu – stęknął.
Tirianonnag, potocznie nazywany Tirianem (zabijcie mnie, ale nie wiem skąd ta barbarzyńska nazwa pochodziła), był niewielkim, choć dość zamożnym miasteczkiem przy samej granicy marchii. Z tego, co wiedziałem, można tam było zarobić niezłe pieniądze na ochronie kupieckich statków, które żeglowały w dość niebezpieczne rejony w górę rzeki. Ale ten biedny głupek myślał, że zrobi karierę w Hez-hezronie. I kariera ta miała się zakończyć właśnie tutaj, w ruinach fortecy Sarevaald. Kiepskie miejsce na śmierć, ale z drugiej strony, jakie miejsce jest dobre, by umierać? O tym, że musi umrzeć, wiedzieliśmy wszyscy. Pytanie tylko brzmiało, czy będzie to śmierć łagodna i w miarę bezbolesna, czy też nasz zabijaka trafi pod piekielne bramy, wyjąc z bólu i poszatkowany na kawałeczki.
– Gdzie oni poszli? – spytałem.
Więzień nie odezwał się ani słowem, więc uprzejmie odczekałem chwilę. Potem Pierwszy kopnął go prosto w usta, tak żeby zadławił się krwią i własnym zębami. Przy okazji złamał mu nos.
– Gdzie oni poszli? Co tam jest? – powtórzyłem grzecznie.
– Nie wiem – wyjęczał, plując czerwienią – nie wiem, błagam. Ja tylko pilnuję. Oni w południe wrócą. Mają pieniądze… mnóstwo pieniędzy… Błagam, nie zabijajcie mnie, będę wam służył jak pies, błagam…
Kiedy patrzyłem na niego, widziałem, że nie jest już wielkim, silnym zabijaką, ale skrzywdzonym chłopcem pragnącym, by wreszcie przestano go bić. Lubiłem, kiedy w ludziach zachodziła taka przemiana, i choć miałem okazję ją widzieć nader często, to nieodmiennie odczuwałem satysfakcję, iż właśnie ja stałem się przyczyną stosownego przepoczwarzenia.
Kostuch spojrzał na mnie, a ja zastanawiałem się moment. W zasadzie zwykle wiem, kiedy człowiek kłamie. Ten zdawał się mówić prawdę. Kostuch miał, co prawda, wyraźną ochotę na chwilę zabawy, ale po pierwsze nie mieliśmy czasu, a po drugie nie lubię zbędnego okrucieństwa. A Kostuch pracował niegdyś na prowincji jako czeladnik jednego z tamtejszych mistrzów. Nauczył się paru sztuczek i polubił je robić. Zawsze twierdziłem, iż kaci i ich uczniowie zbędnym okrucieństwem maskują braki w Sztuce. Przecież nie chodzi o to, by ofierze zadawać cierpienie, często nawet nie o to, by wydobyć odpowiednie zeznania, lecz o to, by wywołać skruchę. By zbolały i skruszony przestępca padł w ramiona swemu inkwizytorowi i szlochając w głos, przyznawał się do winy, całym sercem kochając tego, kto zadał mu radosny ból i naprowadził na ścieżkę wiary. Oczywiście w tym wypadku skrucha i miłość nie były konieczne. Nam chodziło o zeznania. Szybki i rzetelny raport. Jeśli, oczywiście, taki da się pozyskać. Okazało się, że olbrzym niewiele wie, ale nie była to przecież kwestia braku dobrej woli, prawda? Dlaczego więc miał cierpieć?
Spojrzałem na Kostucha i pokręciłem odmownie głową. Potem uklęknąłem olbrzymowi na plecach i poderwałem mu głowę do góry. Trzasnęło. Szybka, bezbolesna śmierć. Kostuch był wyraźnie niezadowolony.
– „Jeśli nawet zniszczeje nasz przybytek doczesnego zamieszkania, będziemy mieli mieszkanie od Boga, dom nie ręką uczyniony, lecz wiecznie trwały w niebie” – zacytowałem Pismo, patrząc na zwłoki. Nie przypuszczałem, co prawda, by nasz gigant wylądował u niebieskich bram, ale cóż: zawsze trzeba mieć nadzieję.
Bliźniacy stoczyli ciało olbrzyma w dół zbocza i ugrzęzło ono gdzieś w gęstych krzakach. Nieprędko ktoś je znajdzie. Zadumałem się przez chwilę nad marnością ludzkiego życia… Ech!
Głaz zakrywający wejście do lochów był naprawdę ciężki. Ledwo we czterech daliśmy radę, aby go przesunąć. Kiedy mieliśmy schodzić, Pierwszy nagle się zatrzymał.
– A jak ktoś go, prawda, przesunie z powrotem? – spytał.
– A kto tu może przyjść? – wzruszyłem ramionami. – I kto będzie miał taką parę w łapie? Zresztą jestem pewien, że musi być drugie wyjście. Nie wierzyliby temu człowiekowi na tyle, aby oddać życie w jego ręce.
– Hh, kuhwa – warknął Kostuch, bo potknął się na schodach i o mało co, a zleciałby na sam dół.
Schody były kręte, długie i strome. Skończyły się tak nagle, iż Pierwszy wpadł na ścianę.
– Koniec – powiedział, przyświecając tu i tam latarnią. – A, prawda, jest – mruknął po chwili i sięgnął do przerdzewiałej dźwigni tuż przy podłodze.
– Zostaw – syknąłem.
Odskoczył jak oparzony.
– Pułapka? – zapytał.
– A czort go wie – odparłem, chociaż byłem prawie pewien, że to pułapka. Ja bym przynajmniej tak zrobił.
Zaczęliśmy uważnie przyglądać się ścianom. Cóż, w końcu zginęli tu ludzie i coś musiało ich zabić. Dlaczego nie miała to być na przykład pułapka na samym początku wędrówki? Kostuch dokładnie ostukiwał mur knykciami, potem uśmiechnął się i ostrożnie wyjął jedną z cegieł. Nisza była bardzo głęboka i zwężała się tak, że nie sposób było dojrzeć, co kryje się dalej. Kostuch wziął ode mnie kij i wsadził go do środka. Pchnął, kiedy napotkał opór. Coś zgrzytnęło przeraźliwie i mur po lewej stronie przesunął się, odsłaniając wąski, niski korytarz.
– No cóż, chyba naprzód – powiedziałem, ale cała sprawa przestała mi się podobać.
Oczywiście, jeżeli można powiedzieć, że kiedykolwiek mi się podobała. Sto pięćdziesiąt koron nie było znowu tak wielką sumą za narażanie życia. Poza tym, kiedy zajrzałem w korytarz odsłonięty przez Kostucha, zdałem sobie sprawę, że wesołe towarzystwo Elii z całą pewnością tędy nie szło. Tunel był niziuteńki, o ciągle zniżającym się stropie, a ściany mokre od wilgoci. W dodatku z wnętrza dochodził koszmarny smród, zgnilizny, tak jakby korytarz od wielu lat nie był wietrzony. Nie wyobrażałem sobie Elii Karrane brnącej na czworakach w tych ciemnościach i szorującej po brudnym stropie pięknymi i doskonale ułożonymi włosami. Powiedziałem o tym chłopakom, a oni przez chwilę milczeli, zastanawiając się nad moimi słowami. Myślenie nigdy nie należało do ich najmocniejszych stron, ale teraz wolałem nie podejmować decyzji samodzielnie.
Dałem im trochę czasu, a sam z lampą przy murze, dokładnie badałem kamień po kamieniu. I wreszcie zobaczyłem, co zobaczyć chciałem. Malutkie wgłębienie. Powiedzmy: dziurkę od klucza. Tyle, że dziurkę wymagającą bardzo specyficznego klucza. Może pierścienia, może amuletu, może w dodatku potraktowanego zaklęciami. Ta droga z całą pewnością była dla nas zamknięta. Oczywiście mogłem wykorzystać specjalne zdolności Pierwszego, ale potem nie nadawałby się już do dalszej podróży. A przecież niespodzianek mogło czekać na nas więcej. Czy w takim razie mieliśmy spróbować drogi tym niskim, obrzydliwym tunelem? Podróży w całkowitą ciemność? Co za problem przyszykować właśnie tam pułapki? Inna rzecz, że znając dawnych budowniczych, sądziłem, że tunel jest po prostu zapasową drogą przygotowaną na wypadek, gdyby osoba korzystająca z przejścia zapomniała lub zgubiła klucz. Wtedy tunel mógł być niewygodny, ale na pewno nie był zabezpieczony pułapkami. Trudno przecież pomyśleć, aby właściciel podziemi miał w mozole pokonywać wszelkie przeszkody, jakie przyszykowali wynajęci przez niego budowniczowie.