– Dość tych żartów. – Twarz prałata nagle spochmurniała. – Wszyscy, wynocha! Zostawcie go ze mną samego.
Nalał sobie wina z butelki, którą miał ze sobą, i wychylił kielich jednym łykiem. No cóż, nie ma to jak trening.
– Madderdin, po coś ty się w to wplątał, człowieku? – zbliżył się i zapytał wprost w moje ucho.
Czułem silny zapach pachnideł o kadzidlanym aromacie. Nawet niezłych, choć zbyt kobiecych, jak na mój gust.
– Jestem inkwizytorem – odparłem spokojnie – i to jest moja praca.
Patrzył na mnie, nie rozumiejąc.
– Praca? – zapytał. – Jaka, u Boga Ojca, praca?
– Ścigam heretyków, dostojny prałacie – powiedziałem z ironią. – Na tym zwykle polega praca inkwizytora. Tajemne obrządki, sekty, poświęcanie dziewic…
– Dziewic? – nagle wybuchnął śmiechem. – Madderdin, ty idioto! To dlatego tu się pojawiłeś? Po śladach tych sześciu dziewic z południa? Że niby one są przeznaczone na jakieś tajemne rytuały? Chłopcze, te kobiety mają umilić noce sześciu kardynałom, którzy zjadą jutro. Sześciu starym idiotom, których są już w stanie podniecić tylko młodość, smagłe ciałko i niewinność. Sześciu prykom, którzy z naszym przyjacielem Beldarią spiskują, jak pozbawić władzy biskupa Hez-hezronu. Tu nie ma żadnej herezji, Madderdin, to tylko polityka!
Słowa Bulsaniego uderzyły we mnie jak obuchem. A więc podążałem złym tropem. To nie tu była siedziba Kościoła Czarnego Przemienienia, to nie tu oddawano się herezjom, nie tu profanowano święte relikwie. Mogłem tylko napluć sobie w brodę, bo nie pozostawało mi nic innego. W takiej sytuacji nie miałem co liczyć na pomoc mojego Anioła Stróża. Być może, jeśli byłby w dobrym nastroju, wspomógłby mnie swą siłą w walce przeciw herezji. Ale nie teraz. Jeśli Mordimer zawiódł, poszukam sobie innego inkwizytora – tak zapewne myślał mój Anioł. I miał rację. Na świecie nie ma miejsca dla tych, którzy popełniają błędy.
Cóż, mimo wszystko próbowałem. Może jednak nie chciałem przyznać nawet przed samym sobą, że do złowrogiego pałacu Gomollo przywiodła mnie troska o Kostucha i bliźniaków? Nie szukanie Kościoła Czarnego Przemienienia ani perspektywa zarobku u Hilgferarfa, a po prostu zwykła przyjacielska troska? A może tylko teraz, wiedząc, iż śmierć jest już bardzo blisko, starałem się znaleźć szlachetne motywy swego postępowania?
Kardynał wyglądał tak, jak go zapamiętałem z audiencji. Był wątłym staruszkiem o miłym uśmiechu, wygolonych policzkach i siwej, koźlej bródce. Jego twarz przypominała pieczone jabłuszko o lekko spękanej skórce.
– Mordimer Madderdin – powiedział cicho. – Co za wizyta, inkwizytorze! Spotkaliśmy się – zastanowił się przez chwilę i przeczesał palcami bródkę – szesnaście lat temu na audiencji w Hez-hezronie. Miałeś chyba wtedy zaszczyt ucałować moją dłoń.
– Wasza Eminencja ma znakomitą pamięć – powiedziałem, skłoniwszy się lekko. Łańcuch, którym owinęli mi kostki, zabrzęczał.
– Cóż cię sprowadza do mojego domu, Madderdin? – zapytał z figlarnym uśmieszkiem. – Nieodparta pokusa zwiedzenia lochów Gomollo? Przekonanie się, czy wszystkie te bajędy na temat kardynała-diabła są prawdą?
– Ośmieliłem się niepokoić Waszą Eminencję z innego powodu – zacząłem – i jeśli Wasza Eminencja pozwoli, to mogę go wyłuszczyć…
– Nie, Mordimer. – Machnął dłonią. – Ta rozmowa już mnie znużyła. Poświęcę ci chwilę albo dwie jutro wieczorem. Wyjaśnisz mi działanie pewnych narzędzi. To może być bardzo interesujące, jeśli skazany sam będzie opisywał skutki działania narzędzi na swym ciele. – Pstryknął palcami. – Tak, tak, tak, to znakomity pomysł! – Jego twarz rozjaśniła się w uśmiechu.
Przeszedł mnie dreszcz.
– Ośmielę się przypomnieć Waszej Eminencji, że jestem inkwizytorem biskupa Hez-hezronu i działam na podstawie legalnej koncesji wydanej przez władze Kościoła i podpisanej przez Jego Świątobliwość.
Gomollo spojrzał na mnie wyraźnie zmartwiony.
– Twoja koncesja zaginęła, Mordimer – powiedział. – Zresztą mnie nie dotyczą takie rzeczy.
Wiedziałem, że została mi jedna, jedyna szansa ratunku. Ulotna, nieprawdopodobna, ale jednak jakaś szansa. Ten człowiek był chory, bo przekonany o własnej sile i o tym, że przed nikim nie odpowiada. A jednak to nie była prawda. Nikt nie jest bezkarny.
– Licencja inkwizytora zostaje przyznana przez Ojca Świętego na wniosek biskupa – powiedziałem i modliłem się, żebym zdążył dokończyć zdanie, zanim każą mnie wrzucić do lochów. – Lecz decyzja biskupa jest emanacją woli Aniołów, a co za tym idzie, Pana Boga naszego Wszechmogącego. Nie możesz mnie skrzywdzić, kardynale Gomollo, i nie sprzeciwić się w ten sposób woli Aniołów!
Kardynał spurpurowiał tak, że myślałem, iż krew tryśnie mu wszystkimi porami twarzy. Chyba nikt nigdy nie przemawiał do niego w ten sposób. Świta stała oniemiała i myślę, że zastanawiali się nad tym, jakież to sprytne sztuczki zostaną zastosowane na bezczelnym inkwizytorze.
– Sram na Aniołów! – zagrzmiał Gomollo, a jego wrzask załamał się w kogucim pieniu. – Do lochu z tym szubrawcem! Przygotujcie narzędzia! Zaraz! Natychmiast!
Na to właśnie liczyłem. Na nieostrożne i nieopatrzne słowa kardynała. Był stary, sklerotyczny i złamany atakami migren. Ale nawet on powinien wiedzieć i pamiętać, że nie wolno kpić z Aniołów. Poczułem charakterystyczne mrowienie w karku i dreszcz przebiegający wzdłuż kręgosłupa. Wszystkie lampy i świece w komnacie zgasły, jakby zdmuchnięte nagłym porywem wiatru. Ale w komnacie mimo to było jasno. Nawet jaśniej niż przedtem. Na jej środku stał mój Anioł Stróż. Potężny, biały, jaśniejący, ze skrzydłami sięgającymi powały i srebrzystym mieczem w marmurowej dłoni.
Wszyscy obecni padli na twarze. Tylko Gomollo stał, teraz blady jak kreda, i poruszał ustami, niczym świeżo wyrzucona na brzeg ryba.
– Mo… mo… mo… mo… – wybełkotał.
Mój Anioł Stróż przyglądał mu się z ponurym uśmiechem.
– Kardynale Beldaria – powiedział. – Nadszedł czas zapłaty.
Machnął lewą dłonią w powietrzu, a wtedy nagle, tuż obok niego, pojawili się Kostuch i bliźniacy. Oszołomieni i mrugający nie przyzwyczajonymi do światła oczami. Kostuch miał zakrwawioną bluzę, a Pierwszemu przez policzek biegła paskudna rana. Na moich nogach pękły ogniwa łańcuchów.
– Czynię ciebie, Mordimer, i twoich przyjaciół pełnomocnikami Inkwizycji w pałacu Gomollo i przyległych włościach. Niech tak się stanie w imieniu Aniołów! – Ostrzem miecza stuknął w podłogę, aż sypnęły się różnobarwne skry.
– Zawiadomię innych Aniołów – dodał już cichszym głosem. – Spodziewaj się jutro inkwizytorów z Hez-hezronu.
Świece i lampy zapłonęły pełnym blaskiem, a Anioła nie było już wśród nas. Tylko wypalone ślady jego stóp pozostały na drogocennym dywanie kardynała. Kostuch wrzasnął jak zarzynany, a w jego dłoni pojawiła się długa, zakrzywiona szabla. Podbiegł do najbliższego z dworzan kardynała i przyszpilił go ostrzem do podłogi.
– Kostuch! – ryknąłem. – Chodź tu, Kostuch!
Przez chwilę patrzył na mnie, nie rozumiejąc, ale w końcu jego twarz rozjaśniła się uśmiechem. Uśmiechnięty wyglądał jeszcze paskudniej niż zwykle.
– Mordimer – powiedział z uczuciem – przyszedłeś po nas, Mordimer.
Podszedł i objął mnie. Odsunąłem się, bo śmierdział jak nieboskie stworzenie. Warunki w lochach kardynała nie sprzyjały jak widać higienie, a zresztą mycie i tak nie należało do ulubionych zajęć Kostucha.
Przebity dworzanin leżał na podłodze i rzęził. Wyrzygiwał z ust krwawą pianę. Patrzyłem na niego przez chwilę obojętnym wzrokiem. Na moment nasze oczy się spotkały i w jego spojrzeniu wyczytałem strach, niezrozumienie oraz potworną tęsknotę za uciekającym życiem. Ach, mili moi, przyzwyczaiłem się już do takich spojrzeń… Inni dworzanie powoli wstawali, zaczęły się jakieś szepty.
– Wszyscy pod ścianę – rozkazałem głośno.
Beldaria szarpnął się, jakby chciał chwycić mnie za kaftan. Lewą ręką przytrzymałem mu dłonie, a prawą zacząłem bić go po twarzy. Wolno, otwartą dłonią. Poczułem pod palcami krew i ostre okruszki zębów. Jego nos chrupnął i ustąpił pod uderzeniem. Kiedy puściłem, starzec padł na ziemię jak zakrwawiony łachman.
– Zabierzcie to ścierwo – rozkazałem służącym.
Prałat Bulsani drżał pod ścianą. Przytulał się do niej tak mocno, jakby chciał się stać częścią pokrywającego ją kobierca.
– Straciłeś ochotę na dowcipkowanie, ojcze? – zapytałem. – Szkoda, bo liczyłem na jakieś finezyjne żarciki i wymyślne aluzje. Nie powiesz czegoś, by mnie rozweselić?
Patrzył na mnie ze strachem i nienawiścią. Wiedział, że dla niego już wszystko się skończyło. Noce spędzane na kartach, popijaniu wina i obłapywaniu dziwek. Jego życie warte teraz było tyle, co plwocina na gorącym piasku.
Uśmiechnąłem się i podszedłem do bliźniaków. Uścisnęli mi dłonie z wzruszającym oddaniem.
– Wiedziałem, prawda, Mordimer, wiedziałem, że nas nie zostawisz – rzekł Pierwszy.
Było nas czterech w pałacu kardynała. A żołnierzy i dworzan co najmniej pięćdziesięciu. W samej tej dużej komnacie – kilkunastu. Jednak nikomu nie przyszłoby do głowy przeciwstawić się nam. A przecież mogli nas zabić… Albo przynajmniej próbować. Tymczasem każdy z tych ludzi miał złudną nadzieję ocalenia życia i chciał za nią zapłacić gorliwym posłuszeństwem. Każdy z nich błagał już w myślach tylko o to, by nie znaleźć się w piwnicach Inkwizytorium. Lecz wierzcie mi, że wszyscy, którzy przeżyją wieczór, znajdą się w nich nadspodziewanie prędko. Ofiarujemy im tam łaskę pocieszającej rozmowy i wyznania wszystkich win. Zaś to, czy ich życie zakończy się w moczu, kale, krwi i przeraźliwym bólu będzie zależeć tylko od nich samych i ich chęci zrozumienia oraz odkupienia grzechów. Jeśli będą wystarczająco rozumni i pokorni, być może umrą ścięci, a na stosie spłoną ich bezgłowe ciała. Jeśli nie, zostaną upieczeni na wolnym ogniu, na oczach wyjącej z uciechy gawiedzi, otoczeni smrodem własnego, palonego tłuszczu.