Kiedy wysiadł w Vicenzy, rozejrzał się po peronie, ale nie zauważył nikogo w mundurze. Zszedł do tunelu pod torami, którym dotarł na dworzec. Przed głównym wejściem zobaczył granatowy samochód z napisem Carabinieri, bezczelnie zaparkowany pod kątem, tak że niepotrzebnie zajmował dużo miejsca. Kierowca palił papierosa i przewracał różowe strony „Gazzettino dello Sport”.
Brunetti zastukał w tylną szybę. Kierowca leniwie odwrócił głowę, zgasił papierosa, sięgnął ręką za oparcie i otworzył drzwi. Wsiadając, Brunetti pomyślał, że w północnych Włoszech jest inaczej. Na południu każdy karabinier, słysząc nieoczekiwane pukanie w okno, natychmiast by się znalazł na podłodze samochodu albo przykucnął na chodniku obok i być może, już by strzelał. Jednakże tutaj, w sennej Vicenzy, wpuścił obcego do samochodu.
– Inspektor Bonnini? – spytał kierowca.
– Komisarz Brunetti.
– Z Wenecji?
– Tak.
– Dzień dobry. Mam pana zawieźć do bazy.
– Czy to daleko?
– Pięć minut.
Na siedzeniu obok kierowca położył gazetę, opisującą wielbicielom piłki ostatni triumf Schilacciego, i wrzucił bieg. Nawet nie zerknąwszy ani w lewo, ani w prawo, ruszył z kopyta i włączył się do ruchu. Jechał skrajem miasta, zawróciwszy na wschód, w kierunku, z którego przybył komisarz.
Brunetti nie widział Vicenzy co najmniej od dziesięciu lat, ale pamiętał ją jako jedno z najpiękniejszych miast we Włoszech, z centrum pełnym wąskich, krętych ulic, zabudowanych mnóstwem renesansowych i barokowych palazzi, chaotycznie wymieszanych bez oglądania się na harmonię, chronologię czy jakiekolwiek plany. Jednakże zamiast nich mijali ogromny betonowy stadion piłkarski, pędząc wiaduktem nad torami, a potem jedną z licznych nowych autostrad, jakie pokryły całe Włochy na potwierdzenie ostatecznego triumfu samochodu.
Nie włączywszy kierunkowskazu, kierowca nagle skręcił w lewo na wąską drogę, biegnącą przy betonowym murze z drutem kolczastym na szczycie. Za murem Brunetti dostrzegł antenę telekomunikacyjną w kształcie wielkiego talerza. Samochód pokonał łagodny zakręt w prawo i komisarz zobaczył otwartą bramę, pilnowaną przez uzbrojonych strażników. Stali tam dwaj karabinierzy z pistoletami maszynowymi u boku oraz amerykański żołnierz w mundurze polowym. Kierowca zwolnił i kiwnął Włochom ręką w nijakim geście. W odpowiedzi machnęli pistoletami i opuściwszy lufy, wzrokiem odprowadzili pojazd wjeżdżający do bazy. Brunetti zauważył, że Amerykanin obserwował samochód, ale go nie zatrzymał. Kierowca skręcił w prawo, potem jeszcze raz i zahamował przed niskim betonowym budynkiem.
– To nasza komendantura – rzekł. – Tutaj urzęduje major Ambrogiani. Czwarte drzwi po prawej.
Komisarz podziękował i wszedł do budynku. Betonowa podłoga, na ścianach tablice ogłoszeniowe z informacjami i komunikatami zarówno w języku włoskim, jak i angielskim. Z lewej strony widniał napis „Komenda żandarmerii”. Nieco dalej Brunetti zauważył drzwi, a obok nich wizytówkę z wydrukowanym jednym słowem: Ambrogiani. Samo nazwisko, bez żadnego stopnia. Zapukał i usłyszawszy gromkie Avanti! – wszedł. Biurko, dwa okna, jakaś roślina, rozpaczliwie potrzebująca wody, kalendarz. Za biurkiem siedział potężny mężczyzna o byczym karku; miał za ciasny kołnierzyk, a mundur z dystynkcjami majora, opinający szerokie ramiona i muskularne ręce, wydawał się pękać. Ambrogiani zerknął na zegarek i spytał:
– Commissario Brunetti?
– Tak.
Twarz oficera karabinierów rozjaśnił uśmiech szczery i ciepły, niemal anielski. Mój Boże, pomyślał komisarz, ten człowiek ma dołki!
– Cieszę się, że mógł pan przyjechać w tej sprawie aż z Wenecji – powiedział major, ze zdumiewającym wdziękiem obchodząc biurko, i podsunął komisarzowi krzesło. – Niech pan spocznie. Napije się pan kawy? Proszę położyć teczkę na blacie.
Czekał na odpowiedź.
– Owszem. Kawa dobrze mi zrobi.
Major podszedł do drzwi, otworzył je i zawołał:
– Pino, dwie kawy i butelkę wody mineralnej!
Wróciwszy usiadł za biurkiem.
– Przykro mi, że nie mogliśmy wysłać po pana samochodu do Wenecji, ale obecnie trudno zdobyć zezwolenie na wyjazd poza teren okręgu. Mam jednak nadzieję, że podróżował pan wygodnie.
Z długoletniego doświadczenia Brunetti wiedział, że takie rzeczy są potrzebne, że należy poświęcić trochę czasu na wybadanie świeżo poznanej osoby, a najlepszy sposób to rozmowa o drobiazgach i uprzejmość.
– Z pociągiem nie miałem najmniejszych kłopotów. Przyjechał punktualnie. W Padwie wysiadło mnóstwo studentów.
– Mój syn tam studiuje – oznajmił Ambrogiani.
– Naprawdę? Co, jeśli można wiedzieć?
– Medycynę – odparł major i pokręcił głową.
– Czyżby to nie był dobry fakultet? – spytał Brunetti, szczerze zdziwiony, zawsze bowiem mu mówiono, że Uniwersytet Padewski ma najlepszy wydział medyczny w kraju.
– Nie o to chodzi – odpowiedział major z uśmiechem. – Nie jestem zadowolony, że wybrał karierę lekarza.
– Co? – spytał zaskoczony komisarz, bo przecież niemal każdy włoski policjant tylko marzy, by jego syn studiował medycynę. – Dlaczego?
– Chciałem, żeby został malarzem – wyjaśnił Ambrogiani. Znowu ze smutkiem pokręcił głową. – On jednak woli zawód lekarza.
– Malarzem?
– Tak – potwierdził major i jeszcze raz zademonstrował uśmiech z dołkami. – Ale nie malarzem pokojowym.
Wskazał za siebie, a wtedy Brunetti skorzystał z okazji, by się lepiej przyjrzeć niedużym obrazkom wiszącym na ścianach. Były to głównie morskie pejzaże, kilka przedstawiało ruiny zamków, a wszystkie namalowano w delikatnym stylu, imitującym dziewiętnastowieczną szkołę wenecką.
– To pańskiego syna?
– Nie. Jego jest tamten.
Na lewo od drzwi Brunetti zobaczył portret starej kobiety, która śmiało patrzyła mu prosto w oczy, trzymając w rękach częściowo obrane jabłko. Obrazowi brakowało delikatności pozostałych, choć w pewnym sensie był całkiem niezły i mógł się podobać osobie o tradycyjnych gustach.
Gdyby syn Ambrogianiego namalował owe pejzaże, komisarz rozumiałby żal majora. Wszystko jednak wskazywało, że chłopak dokonał właściwego wyboru.
– To bardzo dobre – skłamał Brunetti. – A kto jest autorem tamtych?
– Aa, ja je namalowałem, ale wiele lat temu, jeszcze za czasów szkolnych.
Najpierw dołki w policzkach, a teraz te spokojne, delikatne obrazy. Widocznie amerykańska baza jest pełna niespodzianek.
Ktoś lekko zapukał do drzwi i natychmiast otworzył, nim Ambrogiani zdążył zareagować. Wszedł jakiś kapral, który niósł na tacy dwie kawy, szklanki i butelkę wody mineralnej. Postawił tacę na biurku i wyszedł.
– Wciąż taki upał jak latem – odezwał się major. – Lepiej pić dużo płynów.
Podał Brunettiemu jedną filiżankę, drugą postawił przed sobą. Kiedy już wypili kawę i sięgnęli po szklanki z wodą, komisarz uznał, że można zacząć rozmowę.
– Czy coś wiadomo o tym Amerykaninie, sierżancie Fosterze?
Ambrogiani popukał palcem w cienką teczkę leżącą na blacie biurka. Prawdopodobnie zawierała dokumenty w sprawie zabitego Amerykanina.
– Nic. Przynajmniej my nic nie wiemy. Amerykanie, oczywiście, nie chcą przekazać nam żadnych akt – odparł i szybko się poprawił: – To znaczy, jeśli w ogóle coś mają w tej kwestii.
– Dlaczego?
– To długa historia – rzekł major z pewnym wahaniem, jednoznacznie wskazującym, że pragnął, by komisarz ciągnął go za język.