Выбрать главу

W każdym razie norki zostały w szafie, a państwo Brunetti udali się do kasyna.

Wysiedli z vaporetto przy San Marcuola, skąd wąskimi uliczkami i po łukowatym moście dotarli do żelaznej bramy kasyna, już szeroko otwartej, jakby zapraszała wszystkich chętnych. Na ścianie kasyna, wychodzącej na Canale Grande, widniał napis: NON NOBIS, „Nie dla nas”, który w czasach Rzeczpospolitej zakazywał wstępu wenecjanom. Oskubywano tam jedynie cudzoziemców; mieszkańcy Wenecji mieli rozsądnie inwestować swoje pieniądze, a nie trwonić je na grze w kości czy karty. Wobec perspektywy nudnego wieczoru, ciągnącego się w nieskończoność, komisarz marzył, by zasady Rzeczpospolitej wciąż jeszcze obowiązywały i go uwolniły od najbliższych kilku godzin.

Weszli do hallu z marmurową posadzką i natychmiast pojawił się przy nich zastępca dyrektora, ubrany w smoking.

– Dottore Brunetti, signora, to dla nas wielki zaszczyt – przywitał ich z głębokim ukłonem. – Oczekują państwa w restauracji – oznajmił i gestem, równie wdzięcznym jak ukłon, wskazał niewielką windę z otwartymi drzwiami. – Tędy, proszę. Zawiozę państwa.

Paola chwyciła męża za rękę i mocno ją ścisnęła, by go nie odesłał mówiąc, że znają drogę. Stłoczeni w ciasnej klatce, wymieniając uprzejme uśmiechy, powoli jechali na ostatnie piętro budynku.

Winda zatrzymała się z trzaskiem. Zastępca dyrektora otworzył podwójne drzwi, usłużnie je przytrzymał, a kiedy Brunetti i jego żona wysiedli, zaprowadził ich do jasno oświetlonej restauracji. Wchodząc na salę, komisarz się rozejrzał, by sprawdzić, gdzie jest najbliższe wyjście i czy wśród gości nikt nie wygląda podejrzanie, co zawsze robił automatycznie, bez udziału świadomości, gdy się znalazł w jakimś publicznym lokalu. W kącie, przy oknie wychodzącym na Canale Grande, zobaczył teściów z ich przyjaciółmi, państwem Pastore, starszym małżeństwem z Mediolanu. Jako rodziców chrzestnych Paoli, a jednocześnie największych przyjaciół jej rodziny, nie należało ich krytykować ani robić im żadnych uwag.

Kiedy Brunetti z żoną podeszli do okrągłego stolika, obaj starsi panowie wstali. Byli ubrani w ciemne garnitury, równie drogie i eleganckie, choć różniące się kolorem. Ojciec Paoli pocałował ją w policzek i uścisnął rękę komisarzowi, doktor Pastore zaś złożył pocałunek na dłoni Paoli, a potem, objąwszy komisarza, ucałował go z dubeltówki. Brunetti nigdy nie czuł się swobodnie w jego towarzystwie, taka demonstracja zażyłości bowiem zawsze działała nań deprymująco.

Do rzeczy psujących owe kolacje należał coroczny rytuał, któremu komisarz musiał się podporządkować od dnia ślubu z Paolą: menu niezmiennie ustalał doktor Pastore. Oczywiście dbał o to, by wyrazić nadzieję, że chyba nikt nie ma nic przeciwko temu, że on dokonał wyboru. Przy okazji napomykał, że akurat jest na coś sezon – trufle są teraz najlepsze, właśnie pokazały się pierwsze grzyby. Zawsze miał rację i zawsze potrawy były wyśmienite, ale Brunettiemu się nie podobało, że sam niczego nie może zamówić, nawet gdyby to, co chciał zjeść, miało się okazać mniej smaczne od dań, które w końcu jedli. Co roku wyrzucał sobie głupotę i upór, ale za każdym razem, gdy przychodził i stwierdzał, że bez porozumienia z nim wszystko już wybrano, nie potrafił zapobiec rumieńcowi irytacji. Męska ambicja? Z pewnością nic innego. Sprawy podniebienia i kuchni nie odgrywały tu absolutnie żadnej roli.

Jak zwykle, najpierw komplementy, a potem kwestia, kto i gdzie powinien usiąść. Skończyło się na tym, że Brunetti siedział tyłem do okna, mając naprzeciwko teścia, z lewej strony zaś doktora Pastore.

– Jak miło znów cię widzieć, Guido – powiedział przyjaciel rodziny. – Właśnie przed chwilą rozmawiałem o tobie z Oraziem.

– Przypuszczam, że nie zostawiliście na nim suchej nitki – odezwała się Paola ze śmiechem.

W tym momencie spostrzegła, jak matka przebiera palcami po sukience, co świadczyło, że to nowa kreacja. Signora Pastore, siedząca obok Paoli, w dalszym ciągu trzymała jej dłoń obiema rękami.

Doktor rzucił Brunettiemu życzliwe, pytające spojrzenie.

– Rozmawialiśmy o tym Amerykaninie. Ty się tym zajmujesz, nieprawdaż?

– Owszem, dottore, ja.

– Dlaczego ktoś chciałby zabić jakiegoś amerykańskiego żołnierza? Przecież on był żołnierzem, czyż nie? Rabunek? Narkotyki? Zazdrość?

Włochowi nic innego nie przyszłoby do głowy.

– Możliwe – lakonicznie skwitował Brunetti owe pięć pytań.

Przy stoliku zapadło milczenie, kiedy zjawili się dwaj kelnerzy z dużymi półmiskami owoców morza i kolejno każdemu je podsuwali. Pastore, bardziej zainteresowany morderstwem niż jedzeniem, spokojnie odczekał, aż wszyscy zostali obsłużeni i pochwalili zakąskę, a potem wrócił do tematu.

– Masz już coś?

– Nic konkretnego – odpowiedział komisarz i zjadł krewetkę.

– Narkotyki? – zapytał ojciec Paoli, wykazując lepszą orientację niż jego przyjaciel.

Brunetti powtórzył swoje „możliwe” i zjadł kilka następnych krewetek, zachwycony ich świeżością i smakiem.

Na dźwięk słowa „narkotyki” matka Paoli odwróciła się do nich i spytała, o czym rozmawiają.

– O ostatnim morderstwie Guida – wyjaśnił jej mąż, jakby Brunetti je popełnił. – Jestem pewien, że okaże się zwykłym napadem rabunkowym. Jak to nazywają w Ameryce? Mugging?

Zdumiewająco przypominał Pattę.

Ponieważ signora Pastore o tym morderstwie w ogóle nie słyszała, mąż zrelacjonował jej całą sprawę, od czasu do czasu pytając komisarza o szczegóły albo prosząc go o potwierdzenie faktów. Brunettiemu to nie przeszkadzało, bo dzięki temu kolacja mijała szybciej niż zwykle.

I tak przy rozmowie o morderstwach i napadach przebrnął przez risotto, ryby z rusztu, bukiet z czterech jarzyn, sałatkę, tiramisu* [Rodzaj deseru.] i kawę.

W czasie, gdy panowie sączyli grappę, doktor Pastore, jak co roku, zapytał panie, czy nie miałyby ochoty zejść z nim do kasyna. Kiedy się zgodziły, z corocznie odnawianym zadowoleniem sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki i wyjął z niej trzy nieduże zamszowe woreczki.

– Oj, wujku, nie powinieneś – zaprotestowała Paola.

Mówiąc to, jak zawsze przy tej okazji, otworzyła woreczek i wyjęła żetony, które się w nim znajdowały. Brunetti oglądał taką scenę rok w rok i wiedział, że każda z kobiet otrzymała równowartość dwustu tysięcy lirów, co wystarczało na to, by się mogły trochę zabawić, gdy doktor Pastore grał w oczko przez godzinę lub dwie i zazwyczaj wygrywał o wiele więcej, niż przeznaczył na rozrywkę dam.

Panowie się podnieśli, przytrzymali krzesła paniom i cała szóstka ruszyła do sal gier na dole.

Jako że nie wszyscy zmieścili się do windy, pojechały nią kobiety, a mężczyźni postanowili zejść klatką schodową, prowadzącą do głównej sali. Komisarz znalazł się obok hrabiego Orazia, swojego teścia, i próbował zabawić go rozmową.

– Wiesz, że tutaj umarł Ryszard Wagner? – spytał, ale nie pamiętał, jak i gdzie się o tym dowiedział, bo Wagner nie należał do jego ulubionych kompozytorów.

– Tak. Tylko że zrobił to zbyt późno.

Na szczęście już dotarli do głównej sali, gdzie hrabia, z miłym uśmiechem i czymś, co przypominało ukłon, zostawił zięcia samego, by popatrzeć, jak żona gra w ruletkę.

Brunetti pierwszy raz w życiu poszedł do kasyna nie w swojej rodzinnej Wenecji, gdzie rzadko kto tam zagląda prócz nałogowych hazardzistów i zawodowych graczy, lecz w Las Vegas, gdy przed wieloma laty zatrzymał się w tym mieście, jeżdżąc samochodem po Ameryce. Jako że właśnie tam poznał, co to jest kasyno, zawsze mu się ono kojarzyło z rzęsistym światłem, hałaśliwą muzyką i głośnymi okrzykami tych, co wygrali lub przegrali. Pamiętał występy na estradzie, baloniki wypełnione helem, uderzające w sufit, oraz ludzi ubranych w podkoszulki i dżinsy lub krótkie spodenki. W rezultacie, choć regularnie raz do roku bywał w kasynie, dziwiło go, że panuje tu atmosfera muzeum połączonego, co gorsza, z kościołem. Jedynie kilka osób się uśmiechało, wszyscy mówili szeptem i sprawiali wrażenie, jakby nikt się nie bawił. W tej dostojnej atmosferze brakowało mu spontanicznych reakcji graczy, okrzyków radości, gdy komuś się poszczęściło.