Tutaj w ogóle nic tych rzeczy. Kobiety i mężczyźni, porządnie ubrani, stali kręgiem przy ruletce, w milczeniu rozkładając żetony na zielonym suknie. Cisza. Po chwili krupier zamaszyście puścił w ruch koło i wrzucił kulkę. Wszystkie oczy wpatrzone w wir kolorów i metalu, a kulka kręci się coraz wolniej i wreszcie wpada do przegródki. Grabki krupiera niczym wąż przemykają po całym stole, zgarniając przegrane żetony i podsuwając kilka szczęściarzom. Potem znów te same ruchy i ten sam wzrok utkwiony w wirującym kole. Brunettiego zastanawiało, dlaczego większość tych ludzi nosi obrączki na małym palcu.
Z ciekawości zajrzał do sąsiedniej sali, prawie nie zdając sobie sprawy, że się oddala od towarzystwa. W następnym pomieszczeniu zobaczył stoły do gry w oczko, a przy jednym z nich już siedział Pastore z żetonami, skrzętnie ułożonymi w spore słupki. Komisarz się przyglądał, jak doktor prosi o kartę, dostaje szóstkę, odczekuje chwilę, aż dobiorą inni gracze, a potem nagle jednym ruchem pokazuje, że ma jeszcze siódemkę i ósemkę. Brunetti odwrócił głowę.
Zdawało się, że wszyscy palą. Pewien gracz przy stole do bakarata miał dwa zapalone papierosy w popielniczce, która przed nim leżała, a trzeci zwisał mu z dolnej wargi. Wszędzie pełno dymu. Wciskał się do oczu, we włosy i ubranie, unosząc się tak gęstą chmurą, że można było ją krajać. Znudzony przyglądaniem się grze, komisarz podszedł do baru i zamówił grappę, choć w istocie nie miał na nią ochoty.
Siadł na pluszowej kanapie, skąd obserwował graczy, sącząc alkohol. W końcu zaniknął oczy i tak trwał przez kilka minut. W pewnym momencie poczuł, że ktoś siada obok. Nie otworzył oczu, nie poruszył głową i nie zdjął ręki z oparcia sofy; wiedział, że to Paola. Wzięła jego kieliszek, umoczyła usta w grappie, a potem go zwróciła.
– Zmęczony? – spytała.
Tylko skinął głową, bo nagle ogarnęło go takie znużenie, że nie miał siły się odezwać.
– No, to chodź, zagramy jeszcze raz w ruletkę i pójdziemy do domu.
Odwrócił głowę, otworzył oczy.
– Uwielbiam cię, Paolo – rzekł, uśmiechając się do niej.
Napiwszy się grappy, spojrzał na żonę, jakby zawstydzony. Z szerokim uśmiechem pochyliła się ku niemu i pocałowała go w usta.
– Idziemy – rozkazała i wstając, pociągnęła go za sobą. – Straćmy te pieniądze, a potem do domu.
Miała pięć żetonów po pięćdziesiąt tysięcy lirów, co oznaczało, że wygrała. Wręczyła mu dwa, resztę zostawiła sobie.
Wrócili do głównej sali, lecz upłynęło kilka minut, zanim udało im się przecisnąć w pobliże ruletki, a kiedy już byli przy stole, Brunetti odczekał dwie kolejki, gdy całkiem bez powodu uznał, że właśnie teraz należy zagrać. Na chybił trafił położył obydwa żetony i dopiero wtedy spojrzał. Zobaczył, że leżą na numerze dwudziestym ósmym, który nie miał dlań absolutnie żadnego znaczenia. Paola postawiła swoje na czerwone.
Koło zaczęło się kręcić. Komisarz patrzył i czekał. Tak jak przewidywał, kulka stanęła na numerze dwudziestym ósmym. Wygrał ponad trzy miliony lirów, prawie swoją miesięczną pensję. Starczy na letnie wakacje i komputer dla Chiary. Obserwował, jak grabki przesuwają po suknie stertę żetonów. Kiedy się przed nim zatrzymały, zgarnął wygraną, uśmiechnął się do Paoli i głosem, jakiego nikt nie słyszał w kasynie od lat, z całych sił wykrzyknął angielskie przekleństwo:
– Hot damn!
Rozdział 10
Nazajutrz rano uważał, że nie ma sensu iść do komendy, i siedział w domu, póki nie nadeszła pora wyjazdu do Vicenzy. Zadzwonił do majora Ambrogianiego, by go poprosić o przysłanie samochodu na dworzec.
Kiedy pociąg zjechał z grobli i znalazł się daleko poza miastem, komisarz spojrzał przez okno na odległe góry, obecnie rzadko widoczne, jeszcze bez białych czap, choć Brunetti miał nadzieję, że wkrótce śnieg tam spadnie. To już trzeci suchy rok, z odrobiną deszczu wiosną, latem ani kropli, a w rezultacie marne jesienne zbiory. W tym roku rolnicy bardzo liczyli na śnieg. Brunetti przypomniał sobie powiedzenie mieszkańców Friuli, zawziętych, ciężko pracujących chłopów: Sotto la neve, pane, sotto la piaggia, fame. Tak, zimowe śniegi dałyby chleb, z nich bowiem powoli spływa woda w okresie wegetacji, deszcze zaś są krótkotrwałe i przynoszą jedynie głód.
Komisarz nie wziął ze sobą teczki; to nieprawdopodobne, żeby dwa dni z rzędu znajdował torebki z kokainą. Na dworcu kupił gazetę, którą czytał, gdy pociąg jechał przez równinę. Nie było żadnej wzmianki o zabitym Amerykaninie, rozpisywano się natomiast o pewnym morderstwie w afekcie: w Modenie jakiś dentysta udusił kobietę, bo nie chciała za niego wyjść, a potem się zastrzelił. Resztę podróży spędził na lekturze wiadomości politycznych, lecz wysiadając w Vicenzy, nie wiedział więcej niż wówczas, gdy wyjeżdżał z Wenecji.
Przed dworcem czekał na niego ten sam kierowca, ale tym razem wyskoczył z samochodu, by otworzyć mu drzwi. Później zatrzymał się przy bramie bazy i czekał, choć Brunetti go o to nie prosił, póki karabinierzy nie wypisali przepustki.
– Dokąd mam jechać, panie komisarzu?
– Gdzie jest Inspektorat Zdrowia?
– W szpitalu.
– No, to jedźmy do szpitala.
Kierowca wiózł Brunettiego główną ulicą bazy, długą aleją wysadzaną piniami. Komisarz miał wrażenie, że jest w obcym kraju. Samochód mijał mężczyzn i kobiety w szortach, jeżdżących na rowerach lub pchających wózki z małymi dziećmi. Kilka osób biegało. Brunetti zauważył nawet basen, jeszcze pełen wody, ale nigdzie nie widział chętnych do pływania.
Samochód zwolnił przed jeszcze jednym betonowym budynkiem, którego przeznaczenie trudno byłoby rozpoznać, gdyby nie napis: „Szpital Polowy w Vincenzy”.
– To tu, panie komisarzu – powiedział kierowca, wjeżdżając na miejsce do parkowania dla inwalidów, i wyłączył silnik.
Jak tylko Brunetti wszedł, zobaczył przed sobą niskie, rzeźbione biurko. Siedząca za nim młoda kobieta podniosła głowę, uśmiechnęła się i rzekła:
– Słucham pana.
– Szukam Inspektoratu Zdrowia.
– Proszę iść korytarzem za moimi plecami, skręcić w prawo, trzecie drzwi po lewej stronie – odparła, a potem zajęła się ciężarną kobietą w mundurze, która weszła i stanęła obok komisarza.
Brunetti ruszył we wskazanym kierunku dumny, że się nie obejrzał i nie gapił na kobietę w ciąży, służącą w wojsku. Stanął pod trzecimi drzwiami, przeczytał napis „Inspektorat Zdrowia” i zapukał. Cisza. Zapukał jeszcze raz. Znowu cisza, więc pokręciwszy gałką, otworzył drzwi i wszedł. W niewielkim pomieszczeniu zobaczył trzy metalowe biurka, każde z krzesłem wsuniętym od przodu, oraz dwie szafki biurowe, na których stały jakieś wyciągnięte, przywiędłe rośliny, spragnione wody i wymagające odkurzenia. Oczywiście, na ścianie wisiała tablica ogłoszeniowa, pełna komunikatów i wykresów. Na dwóch biurkach leżały typowe przedmioty: dokumenty, formularze, teczki, pióra i ołówki, na trzecim zaś tkwił komputer, ale poza tym niczego nie było. Brunetti usiadł na jednym z krzeseł, wyraźnie przeznaczonych dla interesantów. Odezwał się któryś telefon – każde biurko miało oddzielny aparat – i po siedmiu dzwonkach ucichł. Komisarz odczekał kilka minut, a wreszcie wstał i wyszedł na korytarz. Zapytał przechodzącą pielęgniarkę, czy nie wie, gdzie są pracownicy biura.