Nie mając pewności, czy żołnierz może go usłyszeć i czy zna włoski, zapytał kierowcę o notes. Kierowca oczywiście powiedział, że go nie znalazł. Brunetti otworzył drzwi i ostentacyjnie przeszukał tylne siedzenie, rzecz jasna bez skutku. Odwrócił się w stronę dżipa, rozkładając ręce w jednoznacznym geście, a potem wsiadł i kazał się zawieźć na dworzec.
Rozdział 12
O tej porze do Wenecji odchodził tylko pociąg osobowy, a jako że pośpieszny z Mediolanu miał przyjechać dopiero za czterdzieści minut, Brunetti wybrał ten pierwszy, choć nie znosił zatrzymywania się na każdej stacji, nieustannej zmiany pasażerów ani tłumów studentów wysiadających i wsiadających w Padwie.
Z włoskiej stołówki wziął gazetę w języku angielskim, zostawioną przez kogoś na stoliku, przy którym siedział. Teraz wyciągnął ją z kieszeni i zaczął czytać. „The Stars and Stripes” – głosiły czerwone litery tytułu. Najwyraźniej była to gazeta wydawana przez armię amerykańską w Europie. Na pierwszej stronie opisywano spustoszenia, jakich dokonał huragan, który przeszedł nad Biloxi. Komisarz myślał, że to miasto leży w Bangladeszu. Nie, w Ameryce, ale skąd tam taka nazwa? Duże zdjęcie przedstawiało zniszczone domy, wywrócone samochody i powyrywane drzewa. Na drugiej stronie przeczytał, że w Detroit, które na pewno jest miastem amerykańskim, jakiś pies odgryzł rękę śpiącemu dziecku. Tę informację opublikowano bez zdjęcia. Obok sekretarz obrony zapewniał Kongres, że dostawcy, którzy oszukali rząd, zostaną osądzeni z całą surowością prawa. Brunettiego zastanawiało zdumiewające podobieństwo retoryki polityków amerykańskich i włoskich. Nie wątpił, że w obu krajach takie obietnice mają naturę iluzoryczną.
W gazecie były trzy strony dowcipów rysunkowych, lecz żadnego z nich ani trochę nie rozumiał, a także sześć zapełnionych wiadomościami sportowymi, które okazały się nawet jeszcze bardziej niezrozumiałe. Jeden z dowcipów przedstawiał jaskiniowca wywijającego jakąś pałką, zupełnie tak samo jak facet w koszulce w paski, którego zdjęcie widniało w dziale sportowym. Po prostu czarna magia. Na ostatniej stronie znalazł dokończenie informacji o huraganie, ale zrezygnował z czytania, bo pociąg się zatrzymał na dworcu w Wenecji. Brunetti zostawił gazetę na sąsiednim miejscu; być może, ktoś inny bardziej z niej skorzysta.
Choć już minęła siódma, niebo jeszcze było jasne. Komisarz pomyślał, że w końcu tygodnia to się zmieni, kiedy zegarki zostaną cofnięte o godzinę i wcześniej zacznie się ściemniać. A może odwrotnie, dłużej będzie jasno? Pocieszało go, że co roku większość ludzi ma podobne wątpliwości. Przeszedł po moście Scalzi i ruszył do domu plątaniną krętych ulic. Nawet o tej porze minął tylko kilka osób, mieszkańcy miasta bowiem przeważnie zmierzali na dworzec kolejowy albo płynęli tramwajami wodnymi do przystani koło Piazzale Roma. Idąc, bacznie spoglądał na okna i fasady budynków przy wąskich uliczkach w nadziei, że zobaczy coś, czego dotychczas nie zauważył. Jak wielu wenecjan, znajdował szczególną przyjemność w odkrywaniu rzeczy, których nigdy przedtem nie dostrzegał. W ciągu wielu lat opracował cały system, pozwalający mu wynagradzać się za każde takie odkrycie: za nowe okno stawiał sobie kawę, za figurę świętego, bez względu na jej wielkość, kieliszek wina, a kiedyś, bardzo dawno temu, na murze, koło którego przechodził pięć razy w tygodniu od najmłodszych lat, pierwszy raz dojrzał kamienną tablicę upamiętniającą miejsce, gdzie w XIV wieku założono wydawnictwo Aldine, najstarsze we Włoszech. Wówczas natychmiast poszedł do baru przy Campo San Luca i zamówił drogi koniak, choć była dopiero dziesiąta rano; barman rzucił komisarzowi dziwne spojrzenie, stawiając przed nim kieliszek.
Tego wieczoru ulice jednak nie interesowały Brunettiego, myślami bowiem wrócił do Vicenzy. Wciąż miał przed oczami cztery śrubki, mocujące obudowę piecyka do podgrzewania wody w kuchni Fostera, i widział ich lekko przekrzywione nacięcia, co zadawało kłam słowom żołnierza, który zapewniał, jakoby po wizycie komisarza nikt do mieszkania nie wchodził. Z tego wynikało, że oni, kimkolwiek są, doskonale wiedzą, że narkotyki wziął Brunetti, ale nic o tym nie powiedział.
Otworzył bramę na dole i już wkładał kluczyk do skrzynki na listy, gdy sobie przypomniał, że Paola wróciła kilka godzin wcześniej i z pewnością sprawdzała, czy jest poczta. Ruszył w górę zadowolony, że na pierwsze piętro prowadzą niskie stopnie wznoszące się łagodnie – pozostałość piętnastowiecznego pałacu. Wyżej schody raptownie skręcały w lewo i były o wiele bardziej strome. Na drugim piętrze musiał otwierać kluczem kolejne drzwi. Potem czekały go dwa biegi schodów, stromych i niebezpiecznych, oraz dwadzieścia pięć stopni wiodących do drzwi mieszkania. W końcu tam dotarł. Nareszcie w domu.
Przywitała go rozmaitość mieszających się woni gotowanego jedzenia. Dziś odróżniał delikatny zapach dyni, co oznaczało, że Paola robi risotto con zucca, które można przyrządzić jedynie o tej porze roku, kiedy z drugiej strony laguny przywożono owe zielone, pękate dynie. Poza tym czuł jeszcze coś. Gicz cielęcą? Pieczoną z oliwkami i białym winem?
Powiesiwszy marynarkę w szafie, udał się do kuchni. Było tam bardziej gorąco niż zwykle, co świadczyło, że Paola korzysta z piekarnika. Kiedy Brunetti uniósł pokrywkę dużej patelni stojącej na gazie, zobaczył pomarańczowe kawałki dyni, smażące się z siekaną cebulą. Z suszarki obok zlewozmywaka wziął szklankę i z lodówki wyjął butelkę ribolli. Nalał sobie nieco więcej niż łyk, spróbował, wypił do dna, a potem napełnił szklankę i z powrotem wstawił butelkę do lodówki.
Zrobiło mu się gorąco. Rozluźniając krawat, wrócił na korytarz.
– Paola?! – zawołał.
– Tu jestem! – odkrzyknęła z głębi mieszkania.
Wówczas przeszedł przez długi salon i znalazł się na tarasie. Najbardziej lubił tę porę dnia, bo mógł stamtąd oglądać zachód słońca. W pogodne dni z małego okna w kuchni widać było Dolomity, ale teraz już je przysłaniała wieczorna mgiełka. Z rękami opartymi na barierce Brunetti stał na tarasie, patrząc na dachy i wieże, których widokiem nigdy nie zdołał się nasycić. Słyszał, jak Paola wychodzi na korytarz i przesuwa garnki w kuchni, ale został na tarasie, by się rozkoszować dźwiękiem dzwonów San Polo, wybijających ósmą. Jak zwykle spóźnione o kilka sekund, odpowiedziały im donośnym głosem te z San Marco. Kiedy już wszystkie ucichły, komisarz wrócił do salonu, zamknąwszy balkonowe drzwi, by coraz chłodniejsze wieczorne powietrze nie wpadało do mieszkania.
W kuchni Paola mieszała risotto, co pewien czas dolewając odrobinę gorącego bulionu.
– Masz ochotę na szklaneczkę wina?
Paola zaprzeczyła ruchem głowy, nie przerywając mieszania. Brunetti zbliżył się do żony, pocałował ją w kark i znowu napełnił sobie szklankę.
– Jak tam w Vicenzy?
– Lepiej byś spytała, jak tam w Ameryce.
– Tak, wiem. Aż nie chce się wierzyć, prawda?
– Czy kiedykolwiek tam byłaś?
– Owszem, przed laty. Z Alvisami. – Widząc jego zdziwioną minę, wyjaśniła: – Pułkownik stacjonował wtedy w Padwie. W klubie oficerskim urządzali przyjęcie dla włoskich i amerykańskich oficerów. Jakieś dziesięć lat temu.
– Nie pamiętam.
– Pewnie że nie, bo musiałeś wyjechać, chyba do Neapolu. Baza wygląda tak samo?
– Zależy od tego, jak wyglądała poprzednio – odparł z uśmiechem.
– Nie zgrywaj się przede mną, Guido. Jak tam jest?
– Bardzo czysto i wszyscy stale się uśmiechają.
– To dobrze – powiedziała, wciąż mieszając. – W takim razie nic się nie zmieniło.