Выбрать главу

Tego dnia komisarz już nic nie mógł zrobić. Patta pierwszy podniósłby krzyk o brutalności policji, gdyby w ciągu jednej doby milionera przesłuchało kolejno trzech funkcjonariuszy, zwłaszcza w szpitalu. Nie było sensu jechać do Vicenzy w sobotę, gdy amerykańskie biura są zamknięte, choć może łatwiej udałoby się ominąć rozkaz Patty, załatwiając tę sprawę w czasie wolnym od pracy. Nie, lepiej z tym poczekać do przyszłego tygodnia i dopiero wtedy znów delikatnie poruszyć przynętą na doktor Peters, a teraz zarzucić wędkę w Wenecji i poszukać innej zdobyczy.

Podczas krótkich przerw między kolejnymi odsiadkami Giuseppe Ruffolo mieszkał z matką w dwupokojowym lokalu blisko Campo San Boldo, w rejonie sąsiadującym z surową wieżą tego kościoła i pozbawionym dogodnego przystanku tramwajów wodnych, a jeśli rozszerzyć definicję sąsiedztwa, niedaleko od kościoła San Simone Piccolo, gdzie niedzielne msze w dalszym ciągu odprawiano po łacinie, jawnie drwiąc z takich pojęć jak nowoczesność czy praktyczność. Właścicielem mieszkania wdowy była społeczna fundacja IRE, która wynajmuje liczne lokale osobom żyjącym w niedostatku. Zwykle takie mieszkania przyznawano wenecjanom i pozostanie tajemnicą, w jaki sposób signorze Ruffolo udało się to załatwić, choć dla nikogo nie stanowiło tajemnicy, dlaczego żyła w niedostatku.

Brunetti przeszedł most Rialto, minął San Cassiano, skręcił w lewo i wzrokiem odnalazł przysadzistą wieżę San Boldo po swojej prawej stronie. Ruszył wąską uliczką i wkrótce zatrzymał się przed niskim budynkiem. Obok dzwonka widniało nazwisko Ruffolo, wyryte cienkimi literami na metalowej tabliczce. Litery, tabliczkę i tynk wokół niej, odpadający od ściany, pokrywała rdza. Komisarz nacisnął dzwonek, odczekał chwilę, znowu zadzwonił i po jakimś czasie nacisnął dzwonek trzeci raz.

Dopiero po dwóch pełnych minutach od ostatniego dzwonka, odezwał się z wnętrza jakiś głos.

– Si, chi e?

– To ja, signora Concetta. Brunetti.

Kiedy otworzyła drzwi, jak zawsze odniósł wrażenie, że to nie kobieta, lecz beczka. Przed czterdziestu laty signora Concetta była najpiękniejszą dziewczyną w Caltanisetcie. Podobno chłopcy godzinami wyczekiwali pod jej domem w nadziei, że choć na mgnienie oka ujrzą prześliczną Concettę. Mogła przebierać w nich jak w ulęgałkach, od syna burmistrza po młodszego brata miejscowego lekarza, ale się zdecydowała na trzeciego syna rodziny, która żelazną ręką rządziła niegdyś całą prowincją. Już jako pani Ruffolo, wraz z mężem musiała opuścić Sycylię wskutek jego długów i się przenieść do tego zimnego i niegościnnego miasta, w którym czuła się obco. Wkrótce została wdową, utrzymującą się z państwowej renty i tego, co z łaski dawała jej rodzina męża, a w końcu, gdy Giuseppe jeszcze chodził do szkoły, matką przestępcy.

Od dnia śmierci męża ubierała się całkiem na czarno. Ilekroć wychodziła z domu, miała na sobie czarną sukienkę, czarne pantofle, czarne pończochy, a nawet czarną chustkę. Choć z upływem lat robiła się coraz grubsza, a na jej twarzy przybywało zmarszczek z powodu trybu życia syna, jedna rzecz pozostała niezmienna: ów czarny strój, który będzie nosiła do grobu, a może i dłużej.

– Buon giorno, signora Concetta – powiedział Brunetti, uśmiechając się i wyciągając do niej dłoń.

Zerknąwszy na twarz gospodyni, odczytał jej minę tak szybko jak dziecko, które odwraca stronę komiksu.

Natychmiast rozpoznał instynktowną niechęć do tego, co reprezentował, a potem dostrzegł, że kobieta sobie przypomniała, jak życzliwie potraktował jej syna, a wtedy na jej ustach pojawił się serdeczny uśmiech.

– Ach, jak miło, dottore, że znowu przyszedł pan mnie odwiedzić. Bardzo mi przyjemnie, ale powinien pan przedtem zatelefonować, żebym zrobiła w domu porządne sprzątanie i upiekła dla pana świeże ciasteczka.

Z tych wszystkich słów zrozumiał jedynie „zatelefonować”, „dom”, „sprzątanie” i „ciasteczka” – reszty się domyślił.

– Signora, filiżanka pani doskonałej kawy przekroczyłaby moje najśmielsze oczekiwania.

– Ależ proszę, proszę, niech pan wejdzie – odparła i chwyciła go pod rękę.

Cofając się, dalej trzymała go za łokieć, jakby w obawie, że komisarz jej ucieknie. Zamknąwszy drzwi jedną ręką, drugą pociągnęła go za sobą. Mieszkanie było tak małe, że nikt by się w nim nie zgubił, a mimo to signora Concetta wciąż prowadziła Brunettiego pod rękę, kiedy weszli do niewielkiego pokoju.

– Niech pan usiądzie tutaj, dottore – rzekła ciągnąc go do nadmiernie wypchanego fotela, obitego połyskliwą różową tkaniną, gdzie wreszcie go puściła. Spostrzegłszy, że komisarz się waha, zaczęła nalegać: – Ależ proszę, niech pan siada. Już parzę nam kawę.

Zrobił, co kazała, i zapadł się tak głęboko, że kolanami niemal dotykał brody. Gospodyni zapaliła lampę obok fotela – Ruffolowie mieszkali w nieustannym półmroku, typowym dla parterowych wilgotnych mieszkań.

– Niech pan się stamtąd nie rusza – rozkazała wdowa, przeszła na drugą stronę pokoju i odsunęła kwiecistą zasłonkę, za którą była kuchenka i zlewozmywak.

Nawet z daleka komisarz widział krany, aż lśniące od czystości, tak samo jak biała kuchenka. Signora Ruffolo otworzyła szafkę i wyjęła zwykły cylindryczny ekspres, jaki nie wiadomo dlaczego zawsze kojarzył się Brunettiemu z południem Włoch. Wdowa rozkręciła ekspres, dwa razy dokładnie opłukała, nalała doń wody i sięgnęła po słoik z kawą. Sprawnymi ruchami, wyrobionymi w ciągu dziesiątków lat powtarzania, napełniła zbiornik kawą, skręciła ekspres i postawiła go na gazie.

Pokój nic się nie zmienił od czasu ostatniej wizyty. Te same żółte plastikowe kwiaty przed gipsową figurką Matki Boskiej, wszędzie owalne, prostokątne i okrągłe koronkowe serwetki, na których stały szeregi rodzinnych zdjęć syna: Peppino w ubranku marynarskim, Peppino w dniu pierwszej komunii, Peppino przytrzymywany na osiołku, uśmiechający się z niepewną miną. Na wszystkich fotografiach widać było jego ogromne uszy, które sprawiały, że wyglądał niemal jak bohater dowcipów rysunkowych. W jednym kącie znajdowało się to, czego komisarz nie potrafił nazwać inaczej jak tylko kapliczką ku czci zmarłego męża gospodyni. Było tam ich zdjęcie ślubne, na którym Brunetti mógł podziwiać jej dawno przebrzmiałą urodę; w samym kącie stała mężowska laska – gałka z kości słoniowej połyskiwała nawet w półmroku – a także lupara, której śmiercionośne krótkie lufy polerowano i oliwiono przeszło dziesięć lat od śmierci właściciela, jakby nawet zgon nie uwolnił go od stereotypu Sycylijczyka, zawsze gotowego używać strzelby w obronie honoru, zarówno własnego, jak i rodziny.

Komisarz w dalszym ciągu obserwował, jak gospodyni, na pozór nie zwracając nań uwagi, wyjmowała tacę, talerze i z innej szafki metalową puszkę, którą otworzyła nożem. Na jeden talerz wyłożyła z niej ciasteczka, a potem jeszcze trochę. Z innej puszki wyjęła cukierki, pozawijane we wściekle kolorowy celofan, i usypała z nich stos na drugim talerzu. Kawa zaczęła się gotować, a wtedy kobieta szybko chwyciła ekspres, zręcznie obróciła go do góry dnem jednym sprawnym ruchem i zaniosła tacę na duży stół, zajmujący prawie całą jedną stronę pokoju.

Niczym krupier rozdający karty porozkładała talerze, talerzyki, filiżanki i łyżeczki na plastikowym obrusie, a potem ruszyła do kuchenki po kawę. Kiedy już wszystko przygotowała, odwróciła się do komisarza i szerokim gestem wskazała stół.

Brunetti z trudem wstał z głębokiego fotela i podszedł do stołu. Wówczas gospodyni podsunęła mu krzesło, a gdy usiadł, zajęła miejsce naprzeciwko. Talerzyki miały na krawędziach drobne, promieniste pęknięcia, które komisarzowi przypominały zmarszczki na twarzy jego babci. Obok błyszczącej łyżeczki przy jego talerzyku leżała lniana serwetka do ust, zaprasowana w prostokąt.