Minęły trzy dni, w ciągu których Brunetti prawie nic nie robił. W komendzie wykonywał swoje normalne obowiązki: przeglądał i podpisywał dokumenty, a także uzupełniał plan zatrudnienia na przyszły rok, nawet nie myśląc o tym, że tą sprawą powinien się zajmować Patta. W domu rozmawiał z Paolą i dziećmi, ale oni nie spostrzegli, jaki jest roztargniony, byli bowiem zbyt zaabsorbowani początkiem roku szkolnego i akademickiego. Komisarza niewiele obchodziło nawet szukanie Ruffola – miał pewność, że ktoś tak głupawy i narwany wkrótce popełni błąd i znowu wpadnie w ręce policji.
Nie dzwonił do Ambrogianiego, a podczas spotkań z Pattą nie wspominał ani o tamtych morderstwach – o pierwszym prasa szybko zapomniała, drugiego nawet nie nazwała morderstwem – ani o bazie w Vicenzy. Tak często wspominał młodą lekarkę, że niemal stało się to jego obsesją. Z pamięci wydobywał obrazy Amerykanki wysiadającej z motorówki i podającej mu dłoń, opartej rękami o zlew w kostnicy i wstrząsanej torsjami, z uśmiechem mówiącej, że niedługo zacznie żyć własnym życiem.
Charakter pracy w policji sprawiał, że Brunetti nigdy nie znał ofiar morderstw, które dokładnie badał, prowadząc śledztwo, chociaż dużo wiedział o życiu osobistym tych osób, o tym, co robiły w pracy, w łóżku i w chwili śmierci. Znając doktor Peters, czuł się dziwnie z nią związany i wykrycie jej zabójcy uważał za swój szczególny obowiązek.
W czwartek rano, po przyjściu do komendy sprawdził, czy Vianello i Rossi znaleźli Ruffola, ale się okazało, że jeszcze nie trafili na jego ślad. Viscardi wrócił do Mediolanu, jak tylko na piśmie przekazał policji i agencji ubezpieczeniowej rysopisy dwóch mężczyzn: jednego bardzo wysokiego, a drugiego z brodą. Wyglądało na to, że się włamali do palazzo, zamki w drzwiach bocznego wejścia otworzono bowiem wytrychem, a kłódkę, zamykającą metalową kratę, przepiłowano. Choć Brunetti sam nie rozmawiał z Viscardim, wystarczyły relacje Vianella i Fosca, by komisarz nabrał przekonania, że to nie było włamanie, lecz próba zagarnięcia pieniędzy agencji ubezpieczeniowej.
Tuż po dziesiątej któraś sekretarka z dołu, roznosząc pocztę na najwyższym piętrze, położyła na biurku komisarza kilka listów i dużą brunatną kopertę.
W listach, jak zwykle, znajdowały się zaproszenia na konferencje, materiały reklamowe, namawiające do ubezpieczania się na życie, oraz odpowiedzi na pisma, które wysłał do placówek policji w innych rejonach kraju. Kiedy je przeczytał, sięgnął po brunatną kopertę i zaczął ją uważnie oglądać. U góry miała naklejony wąski pasek chyba dwudziestu znaczków. Wszystkie takie same. Na każdym widniała amerykańska flaga i nominał: dwadzieścia dziewięć centów. Komisarz zobaczył swoje nazwisko, a pod nim niepełny adres: Komenda Policji, Wenecja, Włochy. Brakowało adresu nadawcy. Brunetti nie przypominał sobie nikogo, kto mógłby doń pisać z Ameryki.
Otworzył kopertę i wyjął z niej jakiś periodyk. Spojrzawszy na okładkę, rozpoznał czasopismo medyczne, które doktor Peters wyrwała mu z rąk, kiedy go zastała w swoim gabinecie. Zaczął przewracać strony, na moment się zatrzymał przy fotografiach zniekształconych stóp, a potem dalej przeglądał periodyk. Pod koniec natknął się na trzy kartki papieru, wsunięte między strony. Najwyraźniej była to fotokopia jakiegoś dokumentu. Wyjął ją i położył przed sobą na biurku.
U góry zobaczył napis „Karta informacyjna”, a pod nim rubryki na imię, nazwisko, wiek i stopień wojskowy pacjenta. W tym wypadku pacjentem był niejaki Daniel Kayman, urodzony w 1984 roku. Dalej znajdowały się informacje o jego przypadłościach: odra w 1989, kilkakrotnie rozbity nos zimą 1990, złamany palec w 1991, a na ostatnich dwóch stronach opis serii wizyt, które z powodu wysypki na lewej ręce zaczęły się przed dwoma miesiącami. W miarę upływu czasu wysypka się pogłębiała i rozprzestrzeniała, wprawiając w coraz większe zakłopotanie trzech kolejnych lekarzy, którzy usiłowali z nią sobie poradzić.
Ósmego lipca doktor Peters zobaczyła pacjenta pierwszy raz. Ładnymi, pochyłymi literami napisała, że wysypka o nieznanym pochodzeniu wystąpiła, gdy chłopiec z rodzicami wrócił z pikniku. Ciemnopurpurowe wykwity obejmowały wewnętrzną stronę przedramienia, od nadgarstka po łokieć, ale nie swędziały. Zaordynowała smarowanie maścią.
Po trzech dniach chłopiec wrócił z jeszcze gorszą wysypką, tym razem bolesną. Pojawił się żółty wysięk i dziecko miało wysoką gorączkę. Doktor Peters zaleciła konsultację z dermatologiem w miejscowym szpitalu w Vicenzy, lecz rodzice odmówili pokazania chłopca włoskiemu lekarzowi. Wobec tego przepisała inną maść, zawierającą kortyzon oraz antybiotyk na obniżenie gorączki.
Ledwie minęły dwa dni, chłopca ponownie przywieziono do szpitala, gdzie go zbadał inny lekarz, doktor Girrard, który napisał w karcie, że dziecko się skarży na silny ból. Teraz wysypka przypominała oparzenie, pokrywała całą rękę i zaczęła obejmować ramię. Kończyna spuchła i bolała. Gorączka nie spadła.
Niejaki doktor Grancheck, widocznie dermatolog, obejrzał chłopca i zalecił, by go natychmiast przewieziono do szpitala wojskowego w Landstuhl w Niemczech.
Nazajutrz dziecko wysłano do Niemiec samolotem sanitarnym. Dalej nie było już nic więcej, prócz notatki doktor Peters, która na marginesie, obok miejsca, gdzie figurowała uwaga o tym, że wysypka przypomina oparzenie, dopisała ołówkiem: „PCB, FPJ, marzec”.
Nim komisarz sprawdził datę, już wiedział, że chodzi o marcowe wydanie „Family Practice Journal”. Otworzył czasopismo i zaczął czytać. Zauważył, że zespół redakcyjny składał się niemal wyłącznie z mężczyzn, że mężczyźni napisali większość artykułów i że artykuły wymienione w spisie treści obejmowały rozległą tematykę: od zniekształconych stóp, które zrobiły na nim takie wrażenie, po wzrost zachorowań na gruźlicę w wyniku epidemii AIDS. Był nawet artykuł o pasożytach przenoszących się ze zwierząt domowych na dzieci.
Nie znajdując pomocy w spisie treści, Brunetti zaczął czytać wszystko od pierwszej strony, łącznie z ogłoszeniami i listami do redakcji. Na stronie 62 opisywano przypadek małego dziecka, sześcioletniej dziewczynki z Newark w stanie New Jersey. Bawiąc się na pustej parceli, wdepnęła w kałużę czegoś, co uważała za olej, który wyciekł z porzuconego samochodu. Ów płyn wlał się jej do buta i nasiąkła nim skarpetka. Następnego dnia na stopie dziewczynki pojawiła się wysypka. Wkrótce wysypka ta się zmieniła i pod każdym względem przypominała oparzenie, które stopniowo objęło nogę aż po kolano. Dziecko miało wysoką temperaturę. Wszelkie leczenie okazało się bezskuteczne do czasu, gdy jeden z pracowników służby zdrowia udał się na pustą parcelę i pobrał próbkę tego płynu. Z dokonanej analizy wynikało, że płyn zawierał znaczną ilość PCB, wielochloropochodnych bifenylu, które wyciekły ze stojących tam beczek, pełnych trujących odpadów. Choć oparzenia w końcu się zagoiły, lekarze dziewczynki wyrażali obawy o jej przyszłość, ponieważ eksperymenty na zwierzętach dowiodły, że substancje, zawierające wielochloropochodne bifenylu, często wywołują szkodliwe zmiany neurologiczne i genetyczne.
Komisarz odłożył miesięcznik i po raz drugi przeczytał kartę informacyjną. Objawy były identyczne, choć nie podano, jak i gdzie chłopiec się zetknął z substancjami, które spowodowały wysypkę. W karcie napisano jedynie: „w czasie pikniku z rodzicami”. Nie było tam również ani słowa o leczeniu dziecka w Niemczech.
Brunetti wziął kopertę i znowu dokładnie ją obejrzał. Znaczki ostemplowano owalną pieczęcią z napisem „Poczta wojskowa” i piątkową datą. A więc doktor Peters nadała tę przesyłkę w zeszłym tygodniu i potem zadzwoniła do komendy. Nie powiedziała basta ani pasta, lecz posta, by go uprzedzić, że otrzyma od niej pocztę. Co się wydarzyło, że Amerykanka mu to wysłała?