Выбрать главу

– Jak się czuje?

– W tym miesiącu zaczął chodzić do szkoły. Wydaje się, że nic mu nie dolega, ale jedna z sąsiadek powiedziała, że on ma na ręku szramę jak po oparzeniu.

Brunetti dopił kawę, odstawił filiżankę i rzekł:

– No, to ruszajmy do tego domu. Po drodze ci opowiem, co ja wiem.

Kiedy jechali sennymi drogami, obsadzonymi drzewami, komisarz przekazał majorowi, czego się dowiedział z książek, które przeczytał, z kopii karty informacyjnej syna Kaymana oraz z artykułu w medycznym czasopiśmie.

– Wygląda na to, że fakty te połączyła doktor Peters… albo Foster, co jednak nie wyjaśnia, dlaczego oboje zostali zamordowani.

– Ty też uważasz, że ich zamordowano? – spytał Brunetti.

Major oderwał wzrok od drogi i spojrzał na komisarza.

– Nigdy nie wierzyłem, że Foster zginął podczas napadu rabunkowego, i nie wierzę w to, że ona przedawkowała, choć ktoś się postarał, żeby to tak wyglądało.

Ambrogiani skręcił w jeszcze węższą drogę i zatrzymał samochód sto metrów przed białym betonowym domem, ogrodzonym metalowym płotem. Do wnętrza bliźniaka prowadziły dwa wejścia z ganku nad bramami dwóch garaży. Na podjeździe leżały dwa rowery, najprawdopodobniej zostawione przez dzieci.

– Powiedz mi coś więcej o tych chemikaliach – odezwał się major, wyłączając silnik. – Wczoraj wieczorem próbowałem się czegoś o nich dowiedzieć, ale żadna z osób, które pytałem, nie wiedziała nic ponad to, że są niebezpieczne.

– Ja też wiem niewiele więcej od tego, co przeczytałem – odparł Brunetti. – Jest ich sporo, prawdziwy koktajl śmierci. Wydaje się, że w większości fabryk potrzebne są do produkcji albo tam powstają jako produkt uboczny. Łatwo je zrobić, ale trudno się ich pozbyć. Dawniej można było je wyrzucać niemal wszędzie, lecz teraz sytuacja się zmieniła, bo zbyt wiele osób narzekało, że znajduje coś takiego koło domu.

– Czy parę lat temu nie pisali w gazetach, że jakiś statek, chyba „Karen B”, popłynął do Afryki, ale go zawrócono do Genui?

Pytanie to przypomniało Brunettiemu tytuły artykułów opisujących „statek z truciznami”, czyli frachtowiec, który próbował pozbyć się ładunku w jednym z afrykańskich portów, lecz nie pozwolono mu do niego zawinąć. Przez kilka tygodni statek krążył po Morzu Śródziemnym, dostarczając tematów prasie, tak samo jak ogłupiałe morświny, które co kilka lat płyną w górę Tybru. Wreszcie „Karen B” zacumował w Genui i na tym sprawa się skończyła. Statek zniknął ze stron gazet i ekranów włoskiej telewizji, jakby zatonął na morzu. Trujące substancje, którymi miał wypełnione ładownie, też całkowicie zniknęły, ale nikt nie wiedział ani nie pytał jak i gdzie.

– Tak, tylko że nie pamiętam, co wiózł – odparł komisarz.

– Tutaj nigdy nie mieliśmy nic takiego. – Ambrogiani nie musiał wyjaśniać, że chodzi mu o karabinierów i korzystanie z nielegalnych wysypisk. – Nawet nie wiem, czy do naszych obowiązków należy ściganie i aresztowanie sprawców.

Obaj umilkli. Wreszcie, po jakimś czasie, odezwał się Brunetti.

– Interesujące, prawda?

– Że nikt nie wydaje się ponosić odpowiedzialności za egzekwowanie przepisów, jeśli takowe istnieją? – spytał Ambrogiani.

– Owszem.

Nim zdążyli rozwinąć ten temat, z lewej połowy bliźniaka wyszedł na ganek jakiś mężczyzna. Zbiegł po schodach i otworzył drzwi garażu, a potem się schylił, by podnieść rowery i przenieść je na trawnik obok podjazdu. Kiedy zniknął w garażu, Brunetti i Ambrogiani wysiedli i ruszyli ku domowi.

Zbliżywszy się do ogrodzenia, zobaczyli samochód, który powoli wyjechał tyłem z garażu i zatrzymał się przy bramie. Nie wyłączając silnika, kierowca wysiadł, by ją otworzyć. Albo nie zauważył dwóch obcych, albo postanowił ich zignorować, bo otworzywszy bramę, ruszył z powrotem do samochodu.

– Pan sierżant Kayman?! – zawołał Brunetti, przekrzykując warkot silnika.

Usłyszawszy swoje nazwisko, mężczyzna się odwrócił i na nich spojrzał. Obaj policjanci podeszli do bramy i tam się zatrzymali, nie chcieli bowiem bez pozwolenia wchodzić na teren posesji. Mężczyzna zaprosił ich gestem, po czym się schylił, żeby wyłączyć silnik.

Kayman był wysoki blondynem, lekko przygarbionym. Prawdopodobnie kiedyś umyślnie się garbił, aby nieco ukryć swój znaczny wzrost, i teraz weszło mu to w nawyk. Poruszał się swobodnie, w sposób typowy dla Amerykanów. Swoboda ta sprawia, że tak dobrze wyglądają w ubraniach sportowych, niezgrabnie zaś w strojach oficjalnych. Podszedł do Włochów, nie uśmiechając się, ale i bez śladu podejrzliwości na otwartej twarzy. Rzucił im pytające spojrzenie.

– Słucham – odpowiedział po angielsku. – Panowie mnie szukają?

– Czy pan sierżant Edward Kayman? – zapytał Ambrogiani.

– Tak. Czym mogę panom służyć? Choć muszę przyznać, że pora jest dość wczesna, prawda?

Komisarz postąpił krok naprzód i wyciągnął do Amerykanina rękę.

– Dzień dobry, panie sierżancie. Nazywam się Guido Brunetti i jestem z weneckiej policji.

Amerykanin uścisnął mu dłoń mocno i zdecydowanie.

– Fatygował się pan aż tak daleko od domu, panie Brunetti? – spytał Amerykanin, wymawiając ostatnie spółgłoski nazwiska jak podwójne „d”.

Powiedział to żartem, więc komisarz się uśmiechnął.

– Owszem, ale chciałem zadać panu kilka pytań.

Ambrogiani tylko skłonił głowę, lecz się nie przedstawił, pozostawiając Brunettiemu prowadzenie rozmowy.

– Więc niech pan pyta – odparł Amerykanin i dodał: – Przykro mi, że nie mogę panów zaprosić na kawę, ale żona jeszcze śpi i by mnie zabiła, gdybym obudził dzieci. Jedynie w sobotę może trochę dłużej pospać.

– Rozumiem – rzekł komisarz. – U mnie jest identycznie. Dziś rano sam musiałem się wymykać z domu jak złodziej. – Kiedy wymienili porozumiewawcze uśmiechy ofiar tyranii śpiących kobiet, powiedział: – Chciałbym zapytać o pańskiego syna.

– Daniela?

– Właśnie.

– Tak myślałem.

– Nie wygląda pan na zaskoczonego – skomentował Brunetti.

Amerykanin cofnął się i plecami oparł o samochód. Korzystając z tego, Brunetti odwrócił się do majora, by spytać go po włosku:

– Rozumiesz, co mówimy?

– Tak.

Sierżant skrzyżował nogi, z kieszeni koszuli wyjął paczkę papierosów i chciał poczęstować Włochów, ale obaj przecząco pokręcili głowami. Zapalił, osłaniając płomień zapalniczki dłonią, choć nie było wiatru, a następnie z powrotem schował papierosy i zapalniczkę do kieszeni.

– Chodzi o tę lekarkę, prawda? – spytał, odchylając głowę do tyłu i wydmuchując smużkę dymu.

– Dlaczego pan tak uważa?

– Łatwo się domyślić, no nie? To przecież ona leczyła Daniela i bardzo się zaniepokoiła, kiedy z jego ręką było tak źle. Bez przerwy go pytała, co się stało, a potem ten jej facet, który zginął w Wenecji, zaczął mnie wypytywać.

– Wiedział pan, że oni ze sobą chodzili? – zdziwił się Brunetti.

– Dopiero po jego śmierci ludzi zaczęli o tym przebąkiwać, ale podejrzewam, że sporo osób musiało wiedzieć wcześniej. Ja nie, bośmy razem nie pracowali. W końcu jest nas tylko parę tysięcy, wszyscy mieszkamy i pracujemy obok siebie, więc trudno cokolwiek utrzymać w tajemnicy, przynajmniej na dłuższą metę.

– A o co on pana pytał?

– O to, gdzie Danny chodził tamtego dnia i czy myśmy czegoś nie zauważyli. O rzeczy w tym rodzaju.

– Co pan odpowiedział?

– Że nie wiem.

– Nie wiedział pan?

– No cóż, właściwie nie. Tamtego dnia byliśmy powyżej Aviano, nad jeziorem Barcis, ale w drodze powrotnej z gór zatrzymaliśmy się na piknik. Danny na chwilę poszedł sam do lasu i później nie mógł sobie przypomnieć, gdzie upadł. Próbowałem opisać Fosterowi to miejsce, tylko że niezbyt dobrze pamiętałem, gdzie postawiłem samochód. Na takie rzeczy człowiek nie zwraca uwagi, kiedy ma trójkę dzieci i psa.