Zwierzę zignorowało rozkaz, odbiegło kawałek, by nabrać rozpędu, a potem znowu skoczyło na Amerykanina. Zrobiło to kilkakrotnie.
– Niegrzeczna suka – powiedział Kayman łagodnym tonem, chwytając ją za kudły na szyi i przytrzymując przy ziemi, a potem zaczął mocno przeczesywać palcami sierść. – Przepraszam. Chciałem odjechać bez niej. Kiedy widzi, że wsiadam do wozu i jej nie zabieram, zaczyna szaleć. Uwielbia jazdę samochodem.
– Nie będę pana dłużej zatrzymywał, sierżancie. Okazał mi pan wielką pomoc – rzekł Brunetti, wyciągając do niego dłoń.
Pies, z wywieszonym językiem, powiódł za nią oczami. Kayman podał rękę komisarzowi, a potem majorowi, ale zrobił to niezgrabnie, wciąż bowiem stał pochylony i drugą ręką trzymał psa. Kiedy Brunetti i Ambrogiani ruszyli ku bramie, otworzył drzwi samochodu i pozwolił psu do niego wskoczyć.
Samochód tyłem wyjechał na drogę. Brunetti zatrzymał się przy bramie, gestem dał znak Kaymanowi, że ją zamknie, i od razu to zrobił. Kayman sprawdził wzrokiem, czy brama jest dobrze zamknięta, wrzucił bieg i powoli odjechał. Na koniec zobaczyli, jak pies wystawia głowę przez okno przy tylnym siedzeniu, kierując nos pod wiatr.
Rozdział 20
Kiedy głowa psa zniknęła w oddali, Ambrogiani odwrócił się do Brunettiego i spytał:
– No i co powiesz?
Komisarz ruszył do zaparkowanego samochodu. W milczeniu obaj wsiedli i zamknęli drzwi. Major jeszcze nie włączył silnika, gdy Brunetti wreszcie odpowiedział:
– Budowa szpitala to duża inwestycja. Kupa roboty dla signora Gamberetta.
– Faktycznie.
– Czy to nazwisko coś ci mówi?
– O tak – odparł Ambrogiani i dodał: – Kazano nam trzymać się od tej osoby z daleka. – Widząc pytające spojrzenie komisarza, wyjaśnił: – To nie był wyraźny rozkaz, nic podobnego, ale między wierszami napomknięto, że nie powinniśmy zbytnio się zajmować signorem Gamberettem ani wnikać w jego sprawy.
– Grożono wam?
– Ojej – rzekł major z gorzkim śmiechem. – Takich rzeczy nigdy nie mówi się wprost. To była tylko aluzja, którą rozumie każdy, kto ma choć odrobinę rozsądku.
– I trzyma się od signora Gamberetta z daleka?
– Właśnie.
– Interesujące – skomentował Brunetti.
– Bardzo.
– Więc traktujecie go jak zwykłego przedsiębiorcę, który działa na tym terenie?
Ambrogiani kiwnął głową.
– I chyba nad jeziorem Barcis – dodał Brunetti.
– Owszem.
– Myślisz, że mógłbyś coś wywąchać?
– Mógłbym spróbować.
– To znaczy?
– To znaczy, że jeśli jest płotką, pewnie uda mi się czegoś o nim dowiedzieć, ale jeśli jest grubą rybą, nie wywącham zbyt wiele, a w najlepszym wypadku ustalę, że jest szanowanym miejscowym biznesmenem, mającym znakomite stosunki z ludźmi wpływowymi. W ten sposób tylko potwierdzę to, co już wiemy, czyli że jest zaprzyjaźniony z osobami na wysokich stanowiskach.
– W mafii?
Ambrogiani wzruszył ramionami.
– Nawet tu? – zdziwił się Brunetti.
– Czemu nie? Oni muszą się dokądś przenieść. Na południu nic tylko wzajemnie się zabijają. Ile tam dotychczas popełniono morderstw w tym roku? Dwieście? Dwieście pięćdziesiąt? Więc zaczęli się przenosić tutaj.
– Mają układy z rządem?
Major pogardliwie prychnął w sposób charakterystyczny dla Włochów, kiedy mówią o swoim rządzie.
– Czy ktoś jeszcze potrafi odróżnić mafię od rządu?
Sytuacja wyglądała na poważniejszą, niż sądził Brunetti, ale pewnie karabinierzy mieli lepsze informacje.
– A ty nic nie możesz zrobić? – spytał Ambrogiani.
– Kiedy wrócę, mogę zadzwonić do kilku osób i poprosić je o przysługę.
Nie wspomniał, że największe nadzieje wiąże z pewnym telefonem, który nie będzie miał nic wspólnego z prośbą o przysługę, wręcz przeciwnie.
Dłuższą chwilę siedzieli w milczeniu. W końcu Ambrogiani otworzył schowek i zaczął przerzucać mapy, które w nim leżały. Wreszcie jedną wyciągnął.
– Masz czas? – zapytał.
– Tak. Jak długo trzeba tam jechać?
Major rozłożył mapę na kierownicy i zaczął przesuwać palcem po papierze, aż znalazł to, czego szukał.
– Jest. Tutaj. Jezioro Barcis. – Wężykiem przeciągnął palec po mapie na prawo od jeziora, a potem gwałtownie w dół, prostą linią do Pordenone. – Półtorej godziny. Może dwie. Przeważnie autostradą. Co ty na to?
Komisarz nie odpowiedział, tylko sięgnął po pas bezpieczeństwa, przełożył sobie przez pierś i z trzaskiem zapiął klamerkę między siedzeniami.
Dwie godziny później jechali krętą drogą prowadzącą do jeziora Barcis. Razem z przynajmniej dwudziestoma innymi samochodami wlekli się za ogromną ciężarówką wyładowaną żwirem, poruszającą się z prędkością około dziesięciu kilometrów na godzinę. Ambrogiani bez przerwy musiał zmieniać biegi z jedynki na dwójkę i z powrotem, kiedy niemrawa ciężarówka zwalniała na licznych zakrętach. Co chwila jakieś auto wyprzedzało ich z lewej strony, a potem wciskało się przed nich, zajeżdżając drogę i wściekle trąbiąc. Od czasu do czasu któryś samochód gwałtownie zjeżdżał na wąskie prawe pobocze w poszukiwaniu miejsca do parkowania. Kierowca wyskakiwał, podnosił osłonę silnika i czasami nieopatrznie popełniał błąd, otwierając wlew chłodnicy.
Brunetti miał ochotę zaproponować, by się zatrzymali, bo im się nie śpieszyło, ale choć właściwie nie prowadził samochodu, to jednak wiedział, że kierowcy lepiej nie podpowiadać, co ma robić. Po jakichś dwudziestu minutach takiej udręki ciężarówka zjechała na długi parking, zapewne przeznaczony do tego celu, i wszystkie samochody osobowe mogły ją wyprzedzić. Kilku kierowców podziękowało uniesieniem ręki, inni nie zawracali sobie tym głowy. Dziesięć minut później dotarli do miasteczka Barcis, gdzie Ambrogiani skręcił w lewo na boczną drogę prowadzącą do jeziora.
Kiedy w końcu się zatrzymali, major wysiadł z samochodu, niewątpliwie znużony jazdą.
– Chodźmy się czegoś napić – rzekł.
Ruszył w stronę kawiarni na ogromnej werandzie jednego z domów nad jeziorem. Od stolika pod parasolem odsunął krzesło i ciężko na nim usiadł. Przed nimi, na tle strzelistych gór, rozciągało się jezioro z niesamowicie błękitną wodą. Zjawił się kelner, przyjął zamówienie i po kilku chwilach wrócił z dwiema kawami i dwiema szklankami wody mineralnej.
Skończywszy swoją kawę, Brunetti wypił łyk wody mineralnej i spytał:
– No i co?
Ambrogiani się uśmiechnął.
– Ładne jezioro, prawda? – rzekł.
– Owszem, piękne, ale czy my jesteśmy turystami?
– Szkoda, że nie możemy tu zostać i przez cały dzień patrzeć na to jezioro, hę?
Komisarz nie wiedział, czy major żartuje, czy mówi poważnie, ale uznał, że istotnie byłoby przyjemnie spędzić dzień nad jeziorem. Miał nadzieję, że doktor Peters i Foster przyjechali tu kiedyś na weekend, bez względu na powód. To znakomite miejsce dla zakochanych. Brunetti natychmiast się poprawił: jeśli się kochali, każde miejsce wydawałoby im się piękne.
Przywołał kelnera i zapłacił. W czasie jazdy w góry postanowili z Ambrogianim nie pytać o ciężarówki z czerwonym pasem, żeby nie zwracać na siebie uwagi. Wyglądali na turystów, choć jeden z nich był w marynarce i krawacie; turyści w powrotnej drodze z pewnością mają prawo zatrzymać się w miejscu przeznaczonym na pikniki, by popatrzeć na góry. Komisarz nie wiedział, ile czasu im to zajmie, więc wszedł do środka i poprosił barmana o zapakowanie kilku kanapek, najlepiej z szynką i serem. Ambrogiani kiwnął głową i powiedział, żeby wziął cztery, a także butelkę czerwonego wina i dwie plastikowe filiżanki.
Z tym wszystkim wsiedli do samochodu majora i ruszyli w powrotną drogę w kierunku Pordenone. Około dwóch kilometrów od Barcis zobaczyli po prawej stronie duży parking, na którym Ambrogiani tak ustawił samochód, że widzieli drogę, nie góry, wyłączył silnik i rzekł: