Выбрать главу

– No, jesteśmy na miejscu.

– Nie przypuszczałem, że w ten sposób spędzę sobotę – przyznał Brunetti.

– Kiedyś trafiło mi się gorzej – odparł major i opowiedział, jak dostał zadanie odnalezienia w górach chłopca, ofiary porwania, i trzy dni leżał na ziemi, obserwując przez lornetkę szałas pasterza oraz ludzi, którzy tam się kręcili.

– Z jakim wynikiem? – zapytał komisarz.

– O, pozytywnym. – Major zaczął, się śmiać. – Tylko że to był ktoś inny. Rodzice tej dziewczyny nigdy nas nie wzywali ani nie zawiadamiali o porwaniu. Chcieli zapłacić okup, ale myśmy dotarli tam przed nimi.

– A co się stało z chłopakiem?

– Zabili go. Znaleźliśmy jego ciało trzy dni po odnalezieniu dziewczyny. Poderżnęli mu gardło. Do trupa doprowadził nas smród i ptaki.

– Dlaczego oni to zrobili?

– Prawdopodobnie dlatego, że znaleźliśmy dziewczynę. Uprzedzaliśmy rodzinę, żeby zabrała ją do domu i nikomu nic nie mówiła. Ktoś jednak zadzwonił do gazet i całą sprawę opisano na pierwszych stronach. Rozumiesz, wolność słowa. Było nawet zdjęcie dziewczyny, jak w towarzystwie matki je pierwsze spaghetti od dwóch miesięcy. Porywacze prawdopodobnie to przeczytali i doszli do wniosku, że depczemy im po piętach, więc go zabili.

– Nie mogli go wypuścić? – spytał Brunetti i dodał: – Ile miał lat?

– Dwanaście. – Dopiero po dłuższym milczeniu Ambrogiani odpowiedział na pierwsze pytanie: – Wypuszczenie go pozwoliłoby sądzić rodzinom innych ofiar, że skoro my jesteśmy na tropie porywaczy, istnieją szansę na pomyślne zakończenie. Mordując go, porywacze dali jasno do zrozumienia, że to jest interes: jeśli nie płacicie, zabijamy.

Major otworzył butelkę i nalał trochę wina do plastikowych filiżanek. Zjedli po kanapce i nie mając nic innego do roboty, sięgnęli po następne. Przez cały czas Brunetti starał się nie spoglądać na zegarek wiedząc, że im później to zrobi, tym mniej będzie mu się dłużyło czekanie. W końcu już nie mógł się powstrzymać i zerknął. Południe. Zostało jeszcze tyle godzin. Opuścił szybę w oknie i długo patrzył na góry. Spojrzał na Ambrogianiego. Major spał z głową opartą o okno. Komisarz zaczął obserwować samochody przejeżdżające w obie strony po stromej drodze. Wszystkie wydawały mu się podobne – różniły się jedynie kolorem i, gdy jechały wolno, numerami.

Po godzinie ruch pojazdów zmalał – wszyscy się zatrzymywali, by coś zjeść. Wkrótce potem Brunetti usłyszał głośny syk powietrza z hamulców i zobaczył dużą ciężarówkę z czerwonym pasem, zjeżdżającą boczną drogą.

Trącił Ambrogianiego w ramię. Karabinier natychmiast się ocknął, przekręcił kluczyk w stacyjce i ruszył za ciężarówką. Po jakichś dwóch kilometrach skręciła w prawo i zniknęła na polnej drodze. Pojechali dalej, ale komisarz zauważył, że major sięgnął do deski rozdzielczej i ustawił licznik kilometrów na zerze. Po przejechaniu pełnego kilometra zatrzymał samochód na poboczu i wyłączył silnik.

– Skąd była tablica rejestracyjna? – zapytał.

– Z Vicenzy – odparł Brunetti, wyjął notes i szybko zapisał numer, póki miał go na świeżo w pamięci. – I co teraz?

– Postoimy tutaj, aż ciężarówka nas minie, odczekamy pół godziny i wrócimy.

Upłynęło pół godziny, ale ciężarówka się nie pojawiła, więc Ambrogiani pojechał z powrotem tam, gdzie skręciła. Minął polną drogę, zatrzymał się niedaleko za nią i ustawił samochód skośnie pomiędzy dwoma betonowymi słupkami kilometrowymi.

Wysiadł, otworzył bagażnik. Obok zapasowego koła leżał tam pistolet dużego kalibru. Major wyjął go i wsunął za pasek spodni.

– Wziąłeś swój? – zapytał.

Brunetti pokręcił głową.

– Dzisiaj nie.

– Mam tu jeszcze jeden. Chcesz?

Komisarz znowu pokręcił głową.

Ambrogiani zatrzasnął bagażnik, razem z komisarzem przeszedł na drugą stronę jezdni i ruszyli polną drogą w góry.

Ciężarówki wyżłobiły głębokie koleiny; po pierwszym deszczu ziemia tutaj zamieni się w błoto i droga stanie się nie do przebycia dla pojazdów wielkości tego, który widzieli, gdy na nią skręcał. Po kilkuset metrach droga nieco się rozszerzyła i teraz biegła łukiem wzdłuż strumienia wypływającego z jeziora. Wkrótce zboczyła w lewo i dalej prowadziła długim skrajem lasu, a potem, znowu ostro skręciwszy w lewo, zdawała się kończyć na stromym stoku.

Nagle Ambrogiani wskoczył za drzewo i pociągnął za sobą Brunettiego. Jedną ręką sięgnął po pistolet i równocześnie drugą brutalnie pchnął komisarza, który stracił równowagę.

Brunetti rozpaczliwie wymachiwał rękami, nie mogąc się zatrzymać, i w końcu upadł. Odwróciwszy głowę, zobaczył Ambrogianiego – zbliżał się z pistoletem w dłoni. Komisarz poczuł strach. Zaufał temu człowiekowi, podzielił się z nim informacjami o Fosterze i doktor Peters, ale nigdy by go nie posądził o to, że pracując w amerykańskiej bazie, może być zarazem Włochem i Amerykaninem. I ten karabinier nawet proponował pożyczenie pistoletu!

Zaszokowany komisarz leżał na ziemi, brakowało mu tchu. Próbując się podnieść, miał świadomość, że jasno świeci słońce, pomyślał o Paoli. Ambrogiani padł obok i na powrót przycisnął Brunettiego do ziemi.

– Nie wstawaj! – szepnął mu do ucha. – Schowaj głowę!

Komisarz leżał z zamkniętymi oczami. Zdawał sobie sprawę jedynie z tego, że na plecach ciąży mu ręka majora i że jest cały oblany potem. Poprzez łomot pulsu w głowie usłyszał ciężarówkę, nadjeżdżającą stamtąd, gdzie jakoby kończyła się droga. Warkot silnika narastał, a później stopniowo cichnął w miarę zbliżania się pojazdu do głównej drogi. Kiedy już go nie słyszeli, Ambrogiani wolno wstał i zaczął otrzepywać ubranie.

– Przepraszam – rzekł z uśmiechem, wyciągając do Brunettiego rękę. – Musiałem to zrobić. Nie było czasu na wyjaśnienia. Nic ci się nie stało?

Komisarz chwycił jego dłoń i podciągając się na niej, stanął na drżących nogach.

– Pewnie że nie – odparł.

Schylił się, by z grubsza otrzepać spodnie. Bielizna lepiła mu się do ciała wskutek zwierzęcego strachu, który przed chwilą go opanował.

Ambrogiani wrócił na polną drogę, albo całkowicie nie wiedząc o tym, co przeżył Brunetti, albo udając, że niczego nie zauważył. Komisarz się otrzepał, wziął kilka głębokich oddechów i ruszył za nim. Doszli do miejsca, gdzie droga zaczynała się stromo wznosić. Wcale się tam nie kończyła, tylko raptownie skręcała w prawo i biegła aż do skraju niewielkiego urwiska. Mężczyźni zbliżyli się do niego i popatrzyli w dół. Ujrzeli zagłębienie wielkości połowy boiska do piłki nożnej, przeważnie pokryte płożącym się winem, które mogło wyrosnąć równie dobrze tego lata. Tuż pod urwiskiem, gdzie stali, zobaczyli około setki metalowych beczek, przemieszanych z dużymi workami z czarnego plastiku, używanymi w przemyśle. Kiedyś musiał tu pracować buldożer, jako że beczki po drugiej stronie zagłębienia przysypano warstwą ziemi, już zarosłej winem. Nie sposób było ustalić, jak daleko sięgają beczki, ani ich policzyć.

– Zdaje się, że znaleźliśmy to, czego szukał Amerykanin – powiedział Ambrogiani.

– Przypuszczam, że i on to znalazł.

Major pokiwał głową.

– W przeciwnym razie nie musieliby go zabijać. Jak myślisz, co on zrobił? Poszedł z tym bezpośrednio do Gamberetta?

– Bo ja wiem? – odparł Brunetti.

Taka reakcja nie miałaby sensu. W najgorszym wypadku Gamberetto zapłaciłby mandat, a winę zwalił na kierowców. Chyba nawet przekupiłby któregoś, by się przyznał, że zrobił to na własną rękę. Gdyby to wykryto, prawie na pewno nie straciłby kontraktu na budowę szpitala. Włoskie prawo traktuje takie rzeczy niemal jak drobne wykroczenia. Większa kara by go spotkała, gdyby prowadził nie zarejestrowany samochód. Brak rejestracji pozbawia rząd dochodu, a tu jedynie zatruwa się glebę.