Выбрать главу

— Panie radco — Piontek pochłonął z apetytem sandacza. — Mój szef kazał mi przyjść. Jestem. Zjadłem smaczną rybę i wypełniłem polecenie szefa. Wszystko jest w porządku. Mnie ta sprawa nic nie obchodzi. O, widzi pan — pokazał grubym paluchem na stronę tytułową rozłożonej gazety: Radca Mock prowadzi śledztwo.

Mock po raz kolejny chylił w myślach czoło przed swoim starym szefem. Dyrektor kryminalny Muhlhaus miał słuszność — Piontek był człowiekiem, którego trzeba walnąć obuchem w łeb i pozbawić tchu.

Mock wiedział, że atak przeciwko Piontkowi wiąże się z wielkim ryzykiem, dlatego jeszcze przez chwilę zwlekał.

— Czy pański szef nie prosił o udzielenie nam pomocy?

— Nawet nie zasugerował — Piontek rozciągał usta w uśmiechu.

Wówczas radca zaczerpnął kilkakrotnie powietrza i poczuł, jak wzbiera w nim słodkie poczucie władzy.

— Pomoże nam pan, Piontek, ze wszystkich swoich sił. Uruchomi pan wszystkie swoje szare komórki. Jak trzeba będzie, to posiedzi pan w bibliotece… A wie pan, dlaczego? Bo o to wcale nie prosi pański szef ani Kriminaldirektor Muhlhaus, ani nawet ja… O to błaga pana rozkoszna jedenastoletnia świntuszka Lisa Doblin, którą zgwałcił pan w swoim samochodzie, zapłaciwszy hojnie jej pijanej matce; prosi pana o to Agnes Harting, ta szczebiotka z mysimi ogonkami, którą przycisnął pan w buduarach madame le Goef. Na zdjęciu wyszedł pan wtedy nawet ładnie.

Piontek nadal szeroko się uśmiechał.

— Proszę o kilka dni.

— Oczywiście. Proszę kontaktować się wyłącznie ze mną. To w końcu «radca Mock prowadzi śledztwo».

II

Wrocław,

niedziela 14 maja 1933 roku. Godzina dziesiąta rano

Baron Wilhelm von Kópperlingk zajmował dwa najwyższe piętra pięknej, secesyjnej, narożnej kamienicy przy Uferzeile 9, niedaleko politechniki. W drzwiach stał młody kamerdyner o smutnych, łagodnych oczach i wystudiowanych gestach..

— Pan baron oczekuje panów w bawialni. Proszę za mną.

Mock przedstawił siebie i swojego asystenta. Baron był smukłym i bardzo wysokim mężczyzną około czterdziestki o szczupłych, długich palcach pianisty. Właśnie wyszli od niego fryzjer i manikiurzystka. Baron starał się zwrócić uwagę radcy na efekty ich pracy: wykonywał dłońmi mnóstwo ruchów, ale było to bezskuteczne. Mock patrzył bowiem nie na ręce barona, lecz rozglądał się z zainteresowaniem po wielkim pokoju. Jego uwagę przyciągały rozmaite szczegóły wystroju wnętrza, wśród których nie mógł dostrzec żadnego sensu, żadnej myśli przewodniej, żadnej dominanty, nie mówiąc o stylu.

Prawie każdy stojący tu sprzęt zaprzeczał celowości swego istnienia: kiwające się złote krzesło, fotel z którego wyrastała wielka stalowa pięść, stół z tłoczonymi arabskimi ornamentami, które uniemożliwiały postawienie choćby szklanki. Radca nie znał się na sztuce, lecz był pewien, że ogromne obrazy przedstawiające jednocześnie Mękę Pańską, danse macabre i orgiastyczne pląsy, nie wyszły spod ręki człowieka w pełni władz umysłowych.

Natomiast uwagę Forstnera przyciągały trzy terraria napełnione pająkami i wijami. Stały one pod oknem balkonowym na wysokich na metr stojakach. Czwarte terrarium koło błękitnego kaflowego pieca było puste. Zwykle spoczywał w nim mały pyton.

Baronowi udało się w końcu zwrócić uwagę policjantów na swoje wypielęgnowane dłonie. Ze zdumieniem spostrzegli, że pieszczotliwie gładził nimi właśnie owego pytona owiniętego wokół ramienia.

Pięknooki służący rozstawił herbatę i kruche ciasteczka na secesyjnym talerzu, którego podpórka miała kształt koźlich racic. Von Kópperlingk wskazał policjantom miękkie, rozrzucone po podłodze mauretańskie poduszki. Usiedli na nich po turecku. Forstner i służący wymienili szybkie spojrzenia. Nie uszło to uwagi ani Mocka, ani barona.

— Ma pan, drogi baronie, interesującą kolekcję w terrariach — Mock sapiąc wstał z podłogi i oglądał okazy. — Nigdy nie sądziłem, że wije mogą być tak wielkie.

— To Scolopendra Gigantea — rzekł baron z uśmiechem. — Moja Sara ma trzydzieści centymetrów długości i pochodzi z Jamajki.

— Pierwszy raz widzę skolopendrę — Mock z lubością zaciągnął się egipskim papierosem podanym przez kamerdynera. — Jak pan baron sprowadził ten okaz?

— Jest we Wrocławiu pośrednik, który sprowadza na zamówienie różne, wszelkie…

— Robactwo — wszedł mu w słowo Mock. — Kto to taki?

Von Kópperlingk napisał na kartce z bloku listowego ozdobionej herbem nazwisko i adres: Isidor Friedlander, Wallstrasse 27.

— Czy pan baron hoduje również skorpiony? — Mock nie przestawał oglądać skolopendry, która harmonijnie poruszała segmentami swego tułowia.

— Kiedyś miałem kilka.

— Kto je panu sprowadził?

— Właśnie Friedlander.

— Czemu już pan ich nie ma?

— Pozdychały z tęsknoty za pustynią Negew.

Mock nagle przetarł oczy ze zdziwienia. Oto zauważył przytwierdzony do ściany porcelanowy pisuar, w którym leża! lśniący metalowy rozbijak do lodu w kształcie zaostrzonej, wąskiej piramidy.

— Proszę się nie obawiać, panie radco. Ten sprzęt to tylko ozdoba w duchu Duchampa; nikt go nie używa. Rozbijaka również — baron pogładził aksamitny kołnierz bonżurki.

Mock usiadł ciężko na poduszkach i — nie patrząc na gospodarza — zapytał:

— Co skłoniło pana do studiowania orientalistyki?

— Chyba melancholia…

— A co pan baron robił pomiędzy jedenastą a pierwszą w nocy przedwczoraj, w piątek 12 maja? — drugie pytanie zadał tym samym tonem.

— Czy jestem podejrzany? — baron von Kópperlingk zmrużył oczy i wstał z poduszek.

— Proszę odpowiedzieć na pytanie!

— Panie radco, zechce się pan skontaktować z moim adwokatem, doktorem Lachmannem — baron włożył pytona do terrarium i wyciągnął w stronę Mocka dwa długie palce, między którymi tkwiła biała wizytówka. — Na wszystkie pytania będę odpowiadał w jego obecności.

— Zapewniam pana barona, że to pytanie zadam panu niezależnie od tego, czy będzie pan w towarzystwie doktora Lachmanna, czy też kanclerza von Hindenburga. Jeżeli będzie miał pan alibi, zaoszczędzimy fatygi doktorowi Lachmannowi.

Baron namyślał się przez kilkanaście sekund: — Mam alibi. Byłem w domu. Potwierdzi to mój służący Hans.

— Proszę wybaczyć, ale nie jest to żadne alibi. Nie wierzę pańskiemu służącemu, jak zresztą żadnemu służącemu.

— A wierzy pan swojemu asystentowi?

Zanim radca zrozumiał, chciał machinalnie odpowiedzieć «również nie». Spojrzał na płonące policzki Forstnera i pokręcił głową: — Nie rozumiem. Co ma z panem wspólnego mój asystent?

— Och, znamy się od dawna…

— Ciekawe… Ale dzisiaj dziwnym trafem ukrywali panowie swoją znajomość. Nawet panów przedstawiłem. Dlaczego nie chcieli się panowie ujawniać ze swoją przyjaźnią?

— To nie jest przyjaźń, po prostu znamy się…

Mock odwrócił się do Forstnera i patrzył na niego wyczekująco.

Forstner uważnie obserwował deseń dywanu.

— Co mi pan chce wmówić, baronie? — Mock triumfował, widząc zakłopotanie obu mężczyzn. — Że to zwykła znajomość pozwala Forstnerowi przebywać u pana od jedenastej do pierwszej w nocy?

— Ach, na pewno zaraz pan mi powie: «graliśmy w karty» albo: «oglądaliśmy albumy»…

— Nie, pan Forstner był u mnie na przyjęciu…