Przebiegła przez chodnik i szła już przez trawnik. Wiedziała, że należy nie myśleć, lecz szybko działać i modlić się o powodzenie.
Kiedy znalazła się na tyłach budynku, spojrzała w górę. Pierwsze okno od południowej strony.
Zobaczyła ciemne, zamknięte okno.
Fantastycznie.
Z boku budynku znajdowała się zardzewiała rynna, ale kończyła się mniej więcej metr od okna.
Co, do diabła, miała…
A to co?
Obejrzała się za siebie. Jakiś dźwięk? Ktoś stał w cieniu?
Nie, nic, to wyłącznie jej rozbuchana wyobraźnia.
Odwróciła się z powrotem do budynku. Najpierw musiała znaleźć sposób, aby wejść na piętro. Potem dostać się do pokoju Jane, tak żeby jej nie przestraszyć. Im bardziej się nad tym wszystkim zastanawiała, tym bardziej czuła się bezradna. Lepiej chyba pomyśleć, jak w ogóle wejść do budynku, a później…
Ktoś otwierał okno. Eve znieruchomiała.
Jane wystawiła głowę i spojrzała wprost na nią. Czy Jane mogła ją rozpoznać? Tak, księżyc świecił dość jasno. To jednak niczego nie gwarantowało. W tej chwili każdy mógł się wydawać Jane zagrożeniem.
Dziewczynka wpatrywała się w Eve przez dłuższą chwilę, po czym dotknęła palcem ust. Tym konspiracyjnym gestem ustawiała je obie przeciwko reszcie świata. Eve nie miała pojęcia, dlaczego nagle szczęście jej dopisało, ale zamierzała z tego natychmiast skorzystać.
Jane wyrzuciła przez okno sznur z prześcieradła, który zawisł półtora metra nad głową Eve, i zaczęła złazić z małpią zręcznością. Jak chciała…
– Łap mnie – rozkazała dziewczynka.
– To nie takie łatwe. Jeśli cię nie chwycę, złamiesz…
– To chwyć. – Puściła prześcieradło i wpadła w objęcia Eve, przewracając ją na ziemię. – Zejdź ze mnie – szepnęła Jane.
Eve przeturlała się w lewo i z trudem usiadła.
– Przepraszam, prawie złamałaś mi żebra. Jane już biegła do wyjścia.
– Cholera! – Eve wstała i ruszyła za nią.
– Zgubiłaś coś? – Mark trzymał dziewczynkę, wykręcając jej rękę. Z całej siły kopnęła go w goleń. – Auć! Przestań, bo złamię ci kark, ty mała diablico.
– Zostaw ją. – Eve przykucnęła przed Jane. – Chcemy ci pomóc, Jane. Nie bój się.
– Nie boję się. I nie potrzebuję waszej pomocy.
– Przydałam się, żeby cię złapać.
– Tam było wysoko. Nie chciałam połamać sobie nóg.
– Nie miałaś nic przeciwko temu, aby połamać mi żebra – odparła Eve, krzywiąc się.
Jane spojrzała jej spokojnie prosto w oczy.
– Dlaczego nie? Ty mnie nic nie obchodzisz.
– Nie boisz się mnie jednak, skoro nie krzyknęłaś, jak mnie zobaczyłaś.
– Ktoś był mi potrzebny. Wiedziałam, że prześcieradło nie sięgnie do ziemi.
– Ale wiesz, że mnie nie musisz się bać, prawda?
– Może. Nie wiem. Po co tu przyszłaś?
Eve zawahała się. Nie chciała straszyć dzieciaka, ale wiedziała, że Jane przejrzy jej kłamstwo.
– Bałam się o ciebie.
– Dlaczego?
– Później ci powiem. Teraz nie mamy czasu. Jane obejrzała się na Marka.
– To nie jest gliniarz.
– Nie, to jest Mark Grunard, dziennikarz.
– Chce pisać o Fay.
– Tak.
– Powinniśmy stąd odjechać, Eve – nalegał niecierpliwie Mark. – Nie natknąłem się wprawdzie na strażnika, ale lada moment tu będzie. I ten patrol policyjny też się może niebawem pojawić.
Tak samo jak on chciała jak najszybciej stąd odjechać, nie miała jednak zamiaru wpychać krzyczącej i wierzgającej Jane do samochodu.
– Pojedziesz z nami, Jane? Uwierz mi, chodzi o twoje bezpieczeństwo.
Jane milczała.
– I tak stąd uciekałaś. Obiecuję, że zawiozę cię w takie miejsce, gdzie cię nikt nie znajdzie.
– Puśćcie mnie.
– Nie ma mowy. – Mark potrząsnął głową. – Żebyś się natknęła na…
– Puść ją, Mark. To musi być jej decyzja.
Mark zwolnił uścisk i Jane szybko się od niego odsunęła. Przez moment wpatrywała się w Eve.
– Pojadę z tobą. Gdzie masz samochód? – powiedziała.
Przejechali zaledwie cztery przecznice, gdy Jane powiedziała do Marka:
– Jedziesz w złą stronę.
– W złą stronę?
– Chcę pojechać na Luther Street. Dom Fay.
– Nie możesz tam wrócić – powiedziała łagodnie Eve. – Fay już tam nie ma, Jane.
– Wiem. Myślisz, że jestem głupia, czy co? Fay nie żyje. Zabrali ją do kostnicy. A ja i tak muszę pojechać na Luther Street.
– Zostawiłaś tam coś?
– Tak.
– W domu jest policja. Nie wpuszczą cię i w dodatku zawiozą z powrotem do opieki społecznej.
– Zawieźcie mnie na Luther Street, dobrze?
– Posłuchaj, Jane. Dom jest pod…
– Nie chcę iść do domu. Wypuść mnie w alejce dwie przecznice od domu.
– Tam gdzie wbiegłaś dziś po południu, jak się chciałaś schować przed naszym samochodem?
Jane kiwnęła głową.
– Dlaczego?
– Bo tak.
– Zostawiłaś tam coś? – spytał Mark.
– Po co chcesz wiedzieć? Żebyś mógł opowiadać o tym w telewizji? – rzuciła gwałtownie Jane. – To nie twój interes.
– W tej chwili tak. Eve obiecała, że mi wszystko opowie, jeśli pomogę jej cię wydostać. Wiesz, jaka jest kara za porywanie nieletnich? Wsadzą mnie do pudła i diabli wezmą moją karierę. Ryzykuję jak cholera i twoje uwagi nie są mi potrzebne do szczęścia, panienko.
Jane zignorowała go i zwróciła się do Eve:
– Do pudła? To dlaczego to zrobiłaś?
– Martwiłam się o ciebie. Myślałam, że grozi ci niebezpieczeństwo.
– Tak jak Fay?
Cóż jej miała opowiedzieć? Prawdę.
– Tak jak Fay.
– Wiesz, kto to zrobił? Eve przytaknęła.
– Kto?
– Nie jestem pewna, jak się naprawdę nazywa. Przedstawił się jako Don.
– Dlaczego to zrobił? Fay nikogo nie skrzywdziła.
– On nie jest normalny. Lubi ranić ludzi. Wiem, że to straszne, ale są ludzie, którzy zajmują się wyłącznie krzywdzeniem innych.
– Wiem. Zboczeńcy. Wszędzie ich pełno. Eve zesztywniała.
– Naprawdę? Widziałaś ostatnio jakichś?
– Może. – Jane rzuciła okiem na Marka. – Oglądam wiadomości w telewizji. Zawsze pokazują zboczeńców.
Mark wzruszył ramionami.
– To moja praca.
– Czy może ostatnio ktoś cię przestraszył? – dopytywała się Eve.
– Wcale mnie nie przestraszył. Był taki sam jak inni, co się kręcą koło szkoły.
– Szedł za tobą?
– Czasem.
– Na litość boską, czemu komuś o tym nie powiedziałaś? Jane wyjrzała przez okno.
– Chcę jechać na Luther Street. Teraz.
– Jak wyglądał? – spytał Mark.
– Duży. Szybki. Tak dokładnie go nie widziałam. Kolejny zboczeniec. Zawieź mnie na Luther Street albo wypuść mnie z samochodu.
Mark spojrzał na Eve, unosząc brwi.
– I co?
– Zawieź nas w tę alejkę, ale od strony Market Street. Nie możemy ryzykować, że zobaczy nas ktoś z domu.
– Masz na myśli Quinna – uściślił Mark, skręcając w lewo.
– Tak.
Chyba że Joe wrócił już do domu i odkrył jej zniknięcie.
– Strasznie się wścieknie.
– Wiem. – Oparła się wygodniej. – Nie mogłam zrobić nic innego.
– Ja nie narzekam. Gdybyś nie usiłowała chronić Quinna, nie szukałabyś pomocy u mnie. Jeśli Quinn uznałby, że tak będzie lepiej dla ciebie, zerwałby ze mną umowę.
– Pospiesz się! – zawołała Jane.
Jej głos był tak spięty, że Eve spojrzała na nią z zaskoczeniem. Jane siedziała sztywno wyprostowana, z zaciśniętymi pięściami.