Выбрать главу

– Naprawdę.

– Dlaczego?

– To moja praca. A czasami pomagam rodzicom. Lepiej się czują, kiedy wiedzą, że ich dziecko się znalazło, nawet jeśli nie żyje.

– Nie powinni się tak przejmować. Świat jest dla żywych.

– Ty tak postępujesz?

– Jasne, czemu nie? – Jane wpatrywała się w nią wyzywająco. – Nie myślałam o Fay, odkąd on ją zabił. Ona nie żyje. Po co mam o niej myśleć? – Eve przyglądała jej się sceptycznie. – To prawda – upierała się Jane. – Myślałam o tym parszywym draniu, ale nie o Fay. – Wstała. – Idę do łóżka – powiedziała, wychodząc niedbałym krokiem z pokoju.

Co można zrobić, żeby tak bardzo doświadczone przez los dziecko choć trochę zburzyło mur, który wokół siebie zbudowało? Eve nie miała pojęcia, wiedziała jedynie, iż nie powinna niczego robić zbyt gwałtownie i na siłę, gdyż byłoby to najgorsze z możliwych rozwiązanie.

W tej chwili najbezpieczniejszą rzeczą dla nich obu byłoby odnalezienie tej kobiety. Pod warunkiem, że Don rzeczywiście ją zamordował. Mógł ją zwyczajnie oszukać, aby wywabić je obie z Atlanty.

Ale dlaczego akurat do Phoenix?

Powiedział, że lubi to miasto. Może było tu coś w atmosferze, co działało…

Należało skończyć z analizą psychologiczną i brać się do roboty. W ciągu oznaczonego przez Dona okresu w gazetach nie było niczego ciekawego. Może jeszcze bardziej powinna cofnąć się w przeszłość? A może raczej sprawdzić bieżące gazety…

Trzydziestego stycznia. Niecały miesiąc wcześniej.

Debby Jordan miała trzydzieści parę lat, była mężatką, matką dwóch chłopców. Zaginęła w drodze na próbę chóru.

„Podobno miała prześliczny głos, sopran”.

Eve przerzuciła pierwszy artykuł o zaginięciu, a potem kolejne, w miarę rozwoju wydarzeń.

Mąż Debby znalazł ich samochód na parkingu koło kościoła, kiedy żona nie wróciła do domu.

Dochodzenie policyjne niczego nie przyniosło.

Kościół zaofiarował dwa tysiące dolarów nagrody za jakąkolwiek informację.

Policja przesłuchała członków chóru, którzy mówili o dobroci Debby i o jej cudownym głosie.

„Anielsko słodki sopran…”

Kilkanaście wzruszających zdjęć jej męża i dwóch małych chłopców…

Debby Jordan.

Eve usiadła wygodniej na krześle i zamknęła oczy. Don wyraźnie lubował się w mówieniu kłamstw i podawaniu oszukańczych wskazówek. Utrudniłeś mi wszystko, jak mogłeś, ty draniu, ale ją znalazłam – pomyślała.

Nie czuła jednak z tego powodu triumfu, gdyż cała sprawa przyprawiała ją o mdłości. Kobieta, która miała – po co żyć, została zamordowana. Eve nie mogła wprawdzie odwrócić jej śmierci, mogła jednak odnaleźć człowieka, który ją zabił. Najpierw musiała odszukać ciało Debby Jordan.

Dobrze. Skoro Don chciał, aby to właśnie uczyniła, z pewnością podał jej jakieś dodatkowe wskazówki. Musiała się tylko skupić i przypomnieć sobie każde słowo z ich ostatniej rozmowy.

„Pokazała mi światło, a potem ja pokazałem jej światło”.

„Ona oświetliła mi drogę”.

„Ważne jest, abyśmy mieli oświetloną drogę, prawda?”

Eve powoli się wyprostowała.

Tak, to było możliwe, o ile Don nie robił z niej głupka.

„Indianie nazywali te wodospady spadającym światłem księżyca”.

Talladega Falls.

Co takiego powiedział Charlie o dwóch zabójstwach z Phoenix?

„Dwa ciała znalezione przez policję z Phoenix w San Luz”.

Eve zerwała się z krzesła i podeszła do półek z książkami. Potrzebny był jej słownik hiszpańsko-angielski. Zdjęła go z półki i zaczęła szybko wertować.

„San - święty”.

Drżącymi rękami przerzucała kartki.

„Luz - światło”.

Tak.

„Światło”.

Odetchnęła głęboko. Znalazłam, draniu. Znalazłam wyraźną wskazówkę. Teraz daj mi jeszcze trochę czasu, a znajdę Debby Jordan.

Pochyliła się nad komputerem i włączyła przeglądarkę internetową, wpisując jedno słowo: trup.

– Dokąd jedziemy? – spytała Jane, spoglądając przez okno samochodu na teren porośnięty kaktusami. – Jesteśmy na pustyni.

– Niedługo dojedziemy.

– Dokąd?

– Mówiłam ci, że sama nie zdołam odszukać ciała Debby Jordan. Tutaj niedaleko mieszka ktoś, kto ewentualnie będzie mi mógł pomóc.

Jane obejrzała się za siebie.

– Ktoś za nami jedzie.

– Wiem. Jeden z ochroniarzy Logana.

– Och! – Jane znów wyjrzała przez okno. – Tu jest bardzo brzydko. Płasko i brązowo. W domu jest ładniej.

– Ja też tak uważam. W miarę jednak jak się zbliżamy do gór, robi się coraz bardziej zielono.

– Trochę.

Gdzie należało skręcić? Instrukcje w ogłoszeniu w Internecie były bardzo dokładne, ale nie widziała… Tutaj!

Drewniany znak ze strzałką i namalowanym imieniem.

PATRICK.

Eve skręciła w lewo na wyboistą polną drogę. Za półtora kilometra powinna dojechać do rancha.

– Kto to jest Patrick?

– Tak się nazywa osoba, która nam pomoże. Sarah Patrick. Zajmuje się tresurą psów.

Twarz Jane rozjaśniła się uśmiechem.

– Psów?

Uśmiechnęła się po raz pierwszy, odkąd rozstała się ze swym małym przyjacielem.

– To są psy pracujące, Jane.

– Co takiego robią?

– Uczą się posłuszeństwa. Kiedy jednak trochę pogrzebałam w archiwach, znalazłam w miejscowych gazetach kilka opowieści o Sarah Patrick i jej psie. Kilka lat temu była z nim tam, gdzie podłożono bombę w Oklahoma City, w Tegucigalpie po przejściu huraganu Mitch w Iranie, w zeszłym roku, po trzęsieniu ziemi.

– Co tam robili?

– Próbowali odnaleźć żywych ludzi, pogrzebanych pod gruzami. – Urwała na chwilę. – A później szukali ciał zmarłych. Najwyraźniej pies pani Patrick ma bardzo dobry węch.

– Czuje zapach ciał?

– Niektóre psy szkoli się właśnie w tym celu. Nieźle sobie radzą. Policja w Atlancie też je czasem wykorzystuje.

– I chcesz, żeby to zrobił? Żeby ten pies znalazł ciało tej kobiety, którą zabił Don?

Eve kiwnęła głową.

– Spójrz, już widać rancho.

O ile można je było tak nazwać. Długa chata z pni drewna, kilka ogrodzonych drutem przestronnych wybiegów i duży plac wyposażony w najrozmaitsze urządzenia, które pasowałyby do dziecięcego placu zabaw. Z boku chaty stal stary dżip z obłażącym i wyblakłym zielonym lakierem.

– Nie ma żadnych psów – zauważyła rozczarowana Jane. – Wybiegi są puste. Chyba nie jest bardzo dobrą treserką, skoro nikt jej nie przywiózł swojego psa.

Eve zaparkowała przed chatą.

– Nie gorączkuj się tak. Może interesy akurat gorzej idą. Każdemu się zdarza…

Drzwi otworzyły się i stanęła w nich kobieta w brązowych szortach i koszuli w kratę.

– Zabłądziła pani?

– Czy Sarah Patrick?

Kobieta kiwnęła głową.

– Już wiem. Jest pani z Publishers Clearing House. Gdzie są kwiaty i mój ogromny czek?

Eve zamrugała niepewnie oczyma.

– A jednak nie – powiedziała z rezygnacją w głosie Sarah Patrick. – Szkoda. Gotówka przypuszczalnie by mnie zdemoralizowała, ale nie mam nic przeciwko kwiatom. Tutaj nic nie chce rosnąć. Za dużo piachu. – Z uśmiechem podeszła o krok bliżej i spojrzała przez okno na Jane. – Dzieciaki są równie fajne jak kwiaty. Mam na imię Sarah, a ty?

– Jane.

– Strasznie dziś gorąco. Zapraszam cię do środka na lemoniadę, Jane. – Rzuciła okiem na Eve. – Panią też. Chyba że jest pani z urzędu skarbowego. Wówczas poszczuję panią psem.

Eve uśmiechnęła się.

– Nazywam się Eve Duncan. Nic pani nie grozi. Przyjechałam, aby panią zatrudnić.