– Jasne. Cały czas za panią jechałem. Czy coś się stało? Przestraszyłem się, kiedy pani przyspieszyła.
Powoli podniosła telefon do ucha.
– Niech cię szlag trafi!
– Żartowałem – odparł i się rozłączył.
– Kiepsko pani wygląda – orzekła Sarah, przyglądając się twarzy Eve. – Dobrze się pani czuje?
– Źle spałam w nocy. A co u pani?
– Wszystko dobrze. Monty i ja jesteśmy przyzwyczajeni do paru godzin snu.
Eve wyciągnęła mapę.
– Wczoraj szukaliśmy na terenach położonych na południe od kościoła. Pomyślałam, żeby dziś przenieść się na zachód. – Postukała palcem w miejsce na mapie. – Najpierw tu. To się nazywa Woodlight Reservoir.
– Jest pani pewna? To duży teren. Musi pani wybrać najbardziej prawdopodobne miejsce – powiedziała Sarah. – Pracuję do północy.
– I nie zmieni pani zdania?
– Nie. – Sarah odwróciła się i rzuciła Jane smycz Monty’ego. – Chodź, mała, zaczynamy ten cyrk.
Eve spojrzała na nią z rozpaczą. Po wczorajszej nocy poszukiwania wydawały się beznadziejne. Po co to w ogóle robili? Żeby zabawić tego drania?
Nie, działali z tej samej przyczyny, dla której Eve się w to włączyła. Don mógł popełnić jakiś błąd.
Boże, spraw, aby popełnił błąd.
– Musimy teraz skończyć – powiedziała cicho Sarah. – Przykro mi.
Eve zacisnęła pięści.
– Chyba nie ma jeszcze dwunastej.
– Jest pół do drugiej.
Sarah machnęła ręką i Monty wskoczył do dżipa.
– Zapewne powinnam pani podziękować za te półtorej godziny – rzekła tępo Eve.
– Myślę, że wołałaby pani napluć mi w twarz.
– To nieprawda. – Eve była zdenerwowana, ale nie miała żadnych zarzutów do pracy Sarah i jej psa. Pracowali od świtu do tej pory jedynie z dwiema krótkimi przerwami, żeby Monty mógł się napić wody i chwilę odpocząć.
– Żałuję jedynie, że nie chce pani ustąpić i dać mi jeszcze jednego dnia.
– Nie mogę – odparła Sarah, nie patrząc na nią. – Wiem, że ma pani powody, aby szukać tego ciała, ale to nie są moje powody. Ja muszę chronić Monty’ego. Nie chciałam tej pracy, a i tak dałam pani dwa dni.
– To za mało.
– Zrobiłam, co mogłam. I przez cały czas podczas tych dwóch dni miałam nadzieję, że nie odnajdziemy ciała kobiety. – Potrząsnęła głową. – Czyli to może i lepiej, że już skończyłam. A poza tym może nie przykładałam się zbytnio do pracy.
– Bzdura. Nigdy by mnie pani nie oszukała.
– Niech pani poszuka kogoś innego.
– Wie pani, iż nie mogę sobie pozwolić na opóźnienie.
– Nic na to nie poradzę. Przykro mi – powiedziała Sarah i ruszyła.
– Gdyby naprawdę było pani przykro, pomogłaby mi pani. Znajdowanie ciał nie jest przyjemne, ale wydawało mi się, że pani…
– Przyjemne? – przerwała jej Sarah spiętym tonem. – Mój Boże, pani nie wie, co mówi.
– Wiem, że złapanie Dona i ochrona Jane są ważniejsze niż jakiekolwiek obiekcje, z powodu których nie chce mi pani poświęcić jeszcze dnia czy dwóch.
– To pani tak uważa. Ma pani święte prawo. Ja wiem tylko tyle, że muszę chronić mój świat, tak jak pani chroni swój. – Zamilkła na moment i powtórzyła: – Przykro mi.
Eve przyglądała się znikającym tylnym światłom dżipa. Wkrótce poczuję się lepiej – pomyślała z rozpaczliwą nadzieją. Na razie była zmęczona i zniechęcona. Postanowiła wrócić do domu i poszukać w Internecie kolejnej Sarah Patrick.
Rozdział dwunasty
Monty zaskomlał.
– Zamknij się – powiedziała Sarah, naciskając na gaz. – Sam nie wiesz, jak masz dobrze.
Smutna.
– Nic nie poradzę na to, że jest smutna. Muszę myśleć o nas.
Samotna.
– Wszyscy jesteśmy samotni.
My nie.
Wyciągnęła rękę i podrapała go za uchem.
– Nie, my nie – szepnęła. Monty znów zaskomlał.
– Powiedziałam: nie. Dziecko.
To akurat też niepokoiło Sarah.
– To nie nasza sprawa. Eve się nią zajmie.
Smutna.
– Idź spać. Przestań się mnie czepiać. Skończyliśmy. Mieliśmy szczęście i nie zamierzam ryzykować ani jedne go dodatkowego dnia.
Monty rozłożył się na siedzeniu i oparł łeb na przednich łapach. Dziecko…
– Gdzie ona jest, Mark? – spytał Joe.
Po drugiej stronie telefonu panowała cisza.
– Jak mnie odnalazłeś? – zapytał w końcu Mark.
– Nie było to łatwe. W redakcji nie bardzo chcieli podać mi nowy numer twojej komórki. Zmieniłeś go dwa dni temu. Dlaczego?
– Za dużo mam głupich i nieważnych telefonów. To problem wszystkich dziennikarzy.
– I wziąłeś dwutygodniowy urlop.
– Byłem zmęczony. Postanowiłem pojechać na Florydę i wygrzać się na słońcu.
– Albo wiedziałeś, że będę cię szukał.
– Naprawdę, Joe, chyba sobie nie wyobrażasz, że robiłbym to wszystko, abyś nie mógł się ze mną skontaktować.
– Owszem, wyobrażam sobie. Gdzie jest Eve, Mark?
– Skąd mam wiedzieć?
– Nie znała adresu domu opieki społecznej. Dopiero po piętnastu minutach udało mi się wymusić ten adres na Eisley, a Eve bez trudu go odnalazła i zabrała dzieciaka. Jak dwa razy dwa cztery, padło na ciebie.
– Sądzisz, że Eisley podałaby mi adres?
– Uważam, że wiesz, gdzie jest pochowane każde ciało w tym mieście.
– W tej sytuacji to kiepska przenośnia.
– Gdzie ona jest, Mark?
– Włożyłem w tę historię dużo czasu i wysiłku. Eve nie chce, żebyś wiedział, gdzie jest.
– Znajdę ją.
– Ale bez mojej pomocy.
– Nie sądzę. Albo znajdę ją, albo ciebie. Wierz mi, lepiej będzie dla ciebie, jeśli ją znajdę najpierw.
– Czy to groźba, Joe?
– Możesz tak uważać. Gdzie ona jest?
– Powiedzmy, że podąża tropem podsuniętym jej przez Dona.
– Jakim tropem?
– Ja wiem, ale ty musisz sam do tego dojść – powiedział gładko Mark. – Nie lubię, gdy mi ktoś grozi, Joe – dodał i odłożył słuchawkę.
Joe poczuł przejmujący dreszcz. Musiał poradzić sobie ze strachem i skoncentrować się na odszukaniu Eve. Wykorzystać Marka i wycisnąć z niego wszelkie informacje.
Znów wykręcił numer Marka.
Żeby ją tylko znaleźć!
Monty wył.
Sarah usiadła gwałtownie na łóżku. To mu się prawie nigdy nie zdarzało. Zapaliła lampę przy łóżku i postawiła nogi na podłodze. Monty znów zawył i nagle urwał. O Boże! Błyskawicznie wyskoczyła przed dom.
– Monty?
Cisza.
Zapaliła światło w pokoju i znów wyszła na dwór, zostawiając za sobą otwarte drzwi.
– Monty?
Żadnego dźwięku. Zacisnęła pięści.
– Monty, gdzie…
Coś leżało przy misce z wodą.
Duży kotlet z powygryzanymi kęsami.
Nigdy nie karmiła Monty’ego czerwonym mięsem.
– Nie!
Pobiegła przed siebie w ciemność.
– Monty!
Potknęła się o coś miękkiego. Coś bezwładnego, co… Proszę. Proszę, nie.
– Monty!
Ktoś bez przerwy naciskał na klakson, rozrywając hałasem nocny spokój. Co u diabła? Eve odsunęła klawiaturę komputera i wstała. Zadzwonił telefon na biurku.
– Ktoś jest za bramą – powiedział Herb Booker. – Proszę nie wychodzić z domu, dopóki nie sprawdzimy, kto to.
– Na litość boską, to na pewno jakiś pijak. Nie wyobrażam sobie, żeby ktoś naprawdę groźny budził najpierw całą okolicę.
– Proszę nie wychodzić.
– Cholera, Jane się obudzi.