Выбрать главу

— Skąd ta zmartwiona mina?

Na pokładzie zapadła cisza, a Laurence zacisnął wargi, by ukryć zdumienie. Carver, przekonany już pewnie o ułaskawieniu, stał za smokiem z rozdziawionymi ustami; spojrzał z rozpaczą na Laurence’a, lecz zaraz zebrał się na odwagę i zrobił krok do przodu, by po raz kolejny powiedzieć coś do smoka.

Laurence wpatrywał się w smoka, w bladego, przestraszonego młodzieńca, a potem wziął głęboki oddech i powiedział do zwierzęcia:

— Wybacz, nie miałem takich intencji. Jestem Will Laurence, a ty jak masz na imię?

Żadna dyscyplina nie byłaby w stanie uciszyć fali zdumionych pomruków, jaka się przetoczyła przez pokład. Młody smok nie zwrócił na nie uwagi, za to zastanawiał się przez kilka chwil nad pytaniem, aż wreszcie powiedział z lekkim niezadowoleniem:

— Ja nie mam imienia.

Laurence, wzbogacony o wiedzę z książek Pollitta, wiedział, co ma teraz zrobić, i zapytał oficjalnym tonem:

— Czy mogę ci je nadać?

Smok spojrzał na niego uważniej, podrapał się po idealnie czarnym grzbiecie i powiedział ze źle udawaną obojętnością:

— Proszę bardzo.

Nagle Laurence poczuł zupełną pustkę w głowie. Kiedy przygotowywał się do nałożenia smokowi uprzęży, skupił się głównie na tym, by w ogóle do tego doprowadzić, i nie miał pojęcia, jak można by nazwać smoka. Po krótkiej chwili paniki jego umysł skojarzył w jakiś sposób smoka z okrętem, tak więc rzucił pospiesznie:

— Temeraire. — Przed laty był świadkiem wodowania dostojnego okrętu liniowego o takiej nazwie: ten sam elegancki, płynny ruch.

Przeklął w duchu samego siebie za brak przygotowania, ale już zrobił, co trzeba, i przynajmniej podał imię godne szacunku; w końcu był przedstawicielem marynarki wojennej, więc wypadało… Nie dokończył tej myśli i spojrzał na smoka przerażony. Oczywiście nie był już marynarzem, nie mógł nim być ze smokiem i będzie zgubiony w chwili, gdy smok przyjmie uprząż z jego rąk.

Smok, najwyraźniej nieświadomy jego niepokoju, powiedział:

— Temeraire? Tak, nazywam się Temeraire. — Skinął głową na długiej szyi, co wyglądało dość dziwnie, i zaraz dodał z naciskiem: — Jestem głodny.

Świeżo wykluty smok odleciałby zaraz po pierwszym karmieniu, gdyby nie miał uprzęży; tylko jeśli pozwoli się zaprząc, będzie można nim kierować albo wykorzystać go w bitwie. Rabson stał zdumiony, z otwartymi ustami, trzymając uprząż w rękach, tak że Laurence musiał dać mu znak, żeby się zbliżył. Metalowe sprzączki i rzemienie ślizgały się w jego spoconych dłoniach, kiedy odbierał uprząż. Zacisnął mocno ręce i powiedział, przypomniawszy sobie w ostatniej chwili, że należy użyć imienia smoka:

— Temeraire, czy będziesz tak dobry i pozwolisz, żebym ci to założył? Wtedy moglibyśmy przywiązać cię mocno do pokładu i nakarmić.

Temeraire spojrzał uważnie na uprząż, którą mu podsunął Laurence, a nawet dotknął jej językiem.

— Dobrze — powiedział, po czym podniósł się i przyjął wyczekującą postawę.

Nie wybiegając myślami poza bezpośrednie zadanie, Laurence przyklęknął i zaczął ostrożnie opasywać rzemieniami gładki i ciepły tułów smoka.

Najszerszym pasem oplótł tułów smoka tuż za przednimi łapami i zacisnął sprzączkę pod brzuchem; do tego pasa były przyszyte dwa inne grube rzemienie, które biegły wzdłuż boków i dalej przez masywną pierś, z tyłu zaś za tylne łapy pod ogonem. Liczne mniejsze pętle, przymocowane do głównych pasów, oplatały łapy oraz nasadę szyi i ogona, by utrzymać uprząż w miejscu, a inne cieńsze i węższe pasy biegły przez grzbiet zwierzęcia, omijając skrzydła.

Założenie uprzęży było skomplikowanym zadaniem, co Laurence przyjął z zadowoleniem, gdyż skupił się wyłącznie na tej czynności. Ze zdziwieniem zauważył, że smocze łuski są miękkie, i zaraz pomyślał, że krawędzie metalowych sprzączek mogą poranić ciało smoka.

— Panie Rabson, niech pan będzie łaskaw przynieść więcej płótna żaglowego, żebyśmy mogli owinąć te sprzączki — rzucił przez ramię.

Niebawem skończył i zobaczył, że uprząż i owinięte białym płótnem sprzączki nie najlepiej się prezentują na tle lśniącego czarnego ciała smoka. Ale Temeraire nie narzekał ani się nie sprzeciwiał, kiedy biegnący od jego uprzęży łańcuch umocowano do wspornika pokładu. Za to wyciągnął ochoczo szyję ku kadzi pełnej parującego mięsa świeżo zarżniętej kozy, które przyniesiono na polecenie Laurence’a.

Temeraire jadł dość niechlujnie, odrywając duże kawały mięsa i połykając je w całości, tak że pochlapał pokład krwią i zaśmiecił go mięsnymi strzępami; wydawało się, że szczególnie zasmakowały mu jelita. Laurence stał w bezpiecznej odległości od krwawej jatki, ogarnięty czymś w rodzaju mdławej fascynacji, z której wyrwało go niepewne pytanie Rileya:

— Sir, czy mam odesłać oficerów?

Odwrócił się i spojrzał na porucznika, a potem na midszypmenów, którzy gapili się z wybałuszonymi oczami. Nikt się nie odezwał ani nie poruszył od chwili wyklucia się smoka, co nastąpiło, jak zorientował się Laurence, niecałe pół godziny temu, jako że właśnie przesypywała się klepsydra. Trudno było w to uwierzyć, a jeszcze trudniej oswoić się z myślą, że teraz działał wspólnie ze smokiem, ale taka była prawda. Laurence przypuszczał, że może zachować stopień do czasu przybicia do brzegu, ponieważ nie istniały przepisy, które by się odnosiły do podobnej sytuacji. Lecz jeśli tak zrobi, z pewnością po dopłynięciu do Madery zostanie wyznaczony nowy kapitan, a wtedy Riley nie dostanie awansu. Laurence już nigdy nie będzie miał okazji, by mu się jakoś przysłużyć.

— Panie Riley, sytuacja bez wątpienia jest nietypowa — powiedział, zbierając się w sobie; nie miał zamiaru łamać kariery Rileyowi z powodu tchórzliwego uniku. — Dla dobra okrętu jestem zmuszony natychmiast oddać go pod pańską komendę. Od tej pory będę musiał poświęcać dużo czasu Temeraire’owi, więc nie starczy mi go na inne rzeczy.

— Och, sir! — odparł Riley tonem, który wyrażał smutek, ale nie sprzeciw; najwyraźniej on także rozważał podobną możliwość. Lecz jego żal był szczery; pływał z Laurence’em od lat i pod jego dowództwem przeszedł drogę od zwykłego midszypmena do porucznika, tak więc byli przyjaciółmi i towarzyszami broni.

— Nie ma co narzekać, Tom — powiedział Laurence nieco ciszej i mniej oficjalnie, zerkając ostrożnie na Temeraire’a, który jeszcze nie skończył posiłku. Inteligencja smoków wciąż pozostawała zagadką dla tych, którzy badali ten temat, tak więc nie miał pojęcia, ile smok usłyszy lub zrozumie, lecz uznał, że lepiej będzie go nie obrażać. Po chwili dodał już głośniej: — Jestem pewny, że okręt przechodzi w dobre ręce, kapitanie.

Wziął głęboki oddech i odpiął złote epolety; były umocowane solidnie, lecz w chwili awansu na kapitana nie był zamożnym człowiekiem i zapamiętał z tamtych dni, jak łatwo je przenieść z munduru na mundur. Choć może nie postępował właściwie, przekazując Rileyowi symbol rangi bez potwierdzenia z Admiralicji, uznał, że należy w jakiś widoczny sposób dokonać zmiany dowódcy. Epolet z lewego ramienia schował do kieszeni, a ten z prawego przypiął Rileyowi: nawet jako kapitanowi Rileyowi przysługiwało prawo do tylko jednego aż do momentu upłynięcia trzyletniego starszeństwa. Jasna, pokryta piegami skóra Rileya wyraźnie zdradzała jego emocje, oficer, pomimo okoliczności, nie potrafił ukryć radości z powodu nieoczekiwanego awansu; czerwony po uszy wyglądał tak, jakby chciał coś powiedzieć, lecz nie potrafił znaleźć słów.

— Panie Wells — rzekł Laurence. Uznał, że skoro już zaczął, należy przeprowadzić wszystko do końca zgodnie ze zwyczajem.