Выбрать главу

Sheali z wymyślnie wystrzyżonymi piórami na głowie obrzucił spojrzeniem stół, na którym Martin rozłożył swoje towary, i odpowiedział lakonicznie:

– Wszystko.

Po co sheali tytoń czy aspiryna, Martin nie wiedział i nie zamierzał się nad tym zastanawiać. Kilka kolejnych pytań pomogło w ustaleniu dokładnej ceny za każdy towar, a następnie Martin wymienił na pieniądze połowę przypraw i tytoniu (którego używano tu chyba w charakterze przyprawy), a resztę schował do plecaka. Poważnie wątpił, czy po Sheali od razu wróci na Ziemię.

Wziął od kasjera wiązkę cienkich, srebrnych pręcików i powiedział:

– Dziękuję.

– To moja praca – odrzekł skromnie sheali.

Następnie Martin wyruszył na poszukiwanie hotelu „dla Obcych” i znalazł go w pobliżu banku. Widocznie znaczna część przybyszów lądowała na przedmieściach stolicy, nie wytrzymując prędkości rozwijanych przez lokalny transport. Po krótkiej rozmowie z portierem Martin dostał klucz od pokoju na pierwszym piętrze i wszedł po wznoszących się łagodnie schodach. Nie można powiedzieć, żeby hotel urządzono z myślą o ludziach, ale obecność humanoidów uwzględniono na pewno. Jeden pokój Martin uznał za sypialnię – mieściło się tu szerokie, dwuosobowe łóżko i szafka z bielizną pościelową. Drugi ocenił jako salon – stała tu twarda kanapa oraz cztery trzynogie krzesła wokół owalnego, drewnianego stołu, z inkrustowanym kawałeczkami ołowiu blatem. Był nawet telewizor – toporny agregat z okrągłym ekranem, przywodzący na myśl oscylografy, budowę komunizmu i kosmoloty fotonowe na trasie Ziemia-Wenus-Ziemia. W szafie – również drewnianej, z jakąś abstrakcyjną inkrustacją z drutu miedzianego – znajdowały się naczynia. Martin parsknął śmiechem. Nagle zapragnął wyobrazić sobie, że jest w delegacji – właśnie przybył na zacofaną, prowincjonalną planetę, by zacząć budowę nowych inkubatorów i atomowych snopowiązałek. Zapragnął poczytać Strugackich, a wieczorami pić koniak ze szklanki i wraz z innymi pracującymi tu ludźmi dyskutować do zachrypnięcia, czy loty statków do Mgławicy Magellana są usprawiedliwione, czy przeciwnie, na razie mamy wystarczająco dużo nie rozwiązanych problemów we własnej galaktyce…

Powiało smętkiem. Walcząc z chandrą, Martin rozpakował rzeczy. Rewolwer przymocował na pasie, broń termiczną zarzucił na ramię. Popatrzył na mętne odbicie w szybie (lustra w pokoju nie było) i zapytał sam siebie:

– Na polowanie, panie?

I sam sobie odpowiedział:

– Na polowanie, kochanieńki. Na słonkę.

Po czym „rozbroił się” na chwilę i zaczął szukać łazienki. Po dłuższej chwili udało mu się odnaleźć drzwi do maleńkiej toalety, zaprojektowanej zapewne przez kryptowielbiciela oszczędnego stylu Nikity Chruszczowa. Martin doprowadził się do porządku, umył się i wyczyścił zęby. Luster nigdzie nie było, musiał zadowolić się lustereczkiem z neseseru. Szczecina na twarzy jeszcze się nie pojawiła.

Zresztą, dla kogo miałby się golić? Dla ptaszków? Nawet nie zauważą różnicy. Dla Iriny? Najpierw należałoby ją znaleźć…

Martin ponownie obwiesił się bronią i zszedł na dół. Pokazał portierowi zdjęcie Iriny, otrzymał spodziewaną odpowiedź: „Ten osobnik jest mi nie znany”, i wyruszył na przechadzkę po Djorku.

Szczerze mówiąc, Iriny równie dobrze mogło nie być w stolicy. Na Sheali było trzynaście Stacji, a chociaż Djork uważano za najważniejsze miasto planety, to palmę pierwszeństwa próbowało przejąć pięć innych państw. Martin postanowił jednak zaufać swojej intuicji oraz logice – jeśli Irina nie uganiała się za konkretnymi artefaktami, a chciała jedynie przekonać się o rozumności sheali, nie mogła znaleźć lepszego miejsca.

Idąc powoli ulicą, wzruszony delikatnością, z jaką sheali nie zwracali na niego najmniejszej uwagi, Martin doszedł do centrum miasta – do świątyni. Postał chwilę, przyglądając jej się i wymamrotał:

– Spiralostożek… twór obcego rozumu…

Ponieważ jednak nie było tu nikogo, kto mógłby docenić ten ciąg skojarzeń, Martin przespacerował się po bulwarze, opasującym świątynię, a potem przysiadł na ławeczce w sympatycznym miejscu. Naprzeciwko niego ogromna fontanna wyrzucała strumienie wody na wysokość dziesięciu metrów. Martin nabił fajkę i zapalił.

Poczuł się naprawdę dobrze. Już nie pragnął fotonowych gwiazdolotów, protonowych kultywatorów i gorących dyskusji o plantacji bananów na kole podbiegunowym. Co wyszło, to wyszło. Skoro już zamieniliśmy świetlaną przyszłość świata Południa na mroczną teraźniejszość Stalowego Szczura, grzechem byłoby się skarżyć.

Ale stanie się szczurem jest nie mniejszym grzechem…

Pod sklepieniem koron starych drzew, które rozwinęły nad ławką okrągłe spodeczki liści, nie czuło się upału. Było ciepło, broń aranków przyjemnie ciążyła na ramieniu, a siwy dymek z fajki rozwiewał się nad głową Martina. W takt spadającej wody w pobliżu fontanny rozbrzmiewała jakaś niezwykła melodia… i trzeba przyznać – bardzo przyjemna. Sheali, nadal nie zwracając na Martina najmniejszej uwagi, szli po bulwarze, zabawnie podskakując. Wkrótce do fontanny podeszła cała wycieczka – kilku dorosłych sheali wyprowadziło na spacer całe stadko młodych, zielonych jeszcze piskląt. Zielonych w sensie jak najbardziej dosłownym – pisklęta miały żółtozielone upierzenie, śmiesznie sterczące na wszystkie strony i odsłaniające szmaragdowy puszek. Spokojne, stonowane kolory charakteryzowały osobników dorosłych. Na tym różnice się nie kończyły. Jeśli dorosłe sheali przypominały zagłodzone pingwiny o długich, mocnych, strusich nogach, to pisklaki były puszyste i kruche niczym małe kurczęta. Ich skrzydła wydawały się większe niż skrzydła dorosłych i tak faktycznie było. Może pisklęta umiały latać? Za to prawie nie było widać dziobu, widocznie jego wzrost wiązał się z dojrzewaniem płciowym.

Poza tym, w przeciwieństwie do dorosłych, młode sheali żywo zainteresowały się Martinem. Skupiły się w grupki i zagdakały, pomagając sobie w rozmowie gestami skrzydeł. Korzystając z okazji, Martin przyglądał się im otwarcie, również nie kryjąc ciekawości.

Najbardziej interesujące wydały mu się skrzydła – nie miał ochoty nazywać ich rękoskrzydłami. Sheali mieli dwie dłonie na każdym skrzydle – środkową, słabiej rozwiniętą (chociaż niektóre osobniki posługiwały się nią całkiem nieźle) i końcową, która przypominała zwykłą ludzką dłoń i była pozbawiona piór. Sprężyste skrzydła piskląt pokrywały długie pióra – u dorosłych tych piór nie było, zaś błona zwisała tak, że skrzydło przypominało rękę w luźnym rękawie.

Może te pióra wypadały w trakcie dorastania? A może są wyrywane? Na przykład, podczas pierwszego okresu godowego? I to jest granica między dzieciństwem i młodością, a wraz z nią przychodzi zdolność do pracy, odpowiedzialność, takt…

Martin zdawał sobie sprawę, że właśnie zajmuje się czczym teoretyzowaniem. Wystarczyło otworzyć przewodnik – wszystkie mniej lub bardziej istotne rytuały zostały w nim dokładnie opisane. Ale palmtop, do którego Martin wprowadził sporo ciekawostek o Sheali, Talizmanie i innych planetach galaktyki, został w hotelu. Zresztą, po co mu teraz zbędne informacje?

Chociaż, z drugiej strony, żadne informacje nie są zbędne. Szczególnie w świetle otrzymanego od klucznika zadania. „Zrób to, co musi zostać dokonane…” Trzeba będzie posiedzieć nad plikami.

Od szczebioczącego stadka sheali odłączyło się jedno pisklę. Zachęcane popiskiwaniem towarzyszy, podeszło do Martina i coś cieniutko powiedziało.

– Niestety, nie znam waszego języka – powiedział Martin z godnością i uśmiechnął się, starannie nie pokazując zębów. Dla wielu ras otwarty uśmiech oznaczał groźbę.