Na wszelki wypadek powtórzył swoje słowa w turystycznym języku migowym.
Pisklak odwrócił się do kolegów, którzy najwyraźniej zachęcali go do kontynuowania kontaktu, i lekko przykucając, i przekręcając słowa, pokazał w języku migowym:
– Mówi pan turystyczny?
– Mówię – odpowiedział odruchowo Martin. No proszę! – Sam uczyłeś się tego języka?
– Nauczyłam się języka w jajku. Mama przeszła przez Wrota. – Gdy rozmowa została nawiązana, pisklak poczuł się pewniej i podszedł bliżej. A może podeszła?
– Jesteś małą kobietą? – zapytał Martin.
– Jestem dziewczynką – odparł dumnie pisklak. – Mało praktyki, kiepsko mówię. Czy mogę niedużo z panem porozmawiać? Polepszę mowę.
– Możesz – zgodził się Martin. – Usiądziesz?
– Tak.
Pisklę nieumiejętnie wdrapało się na ławkę. Usiadło prosto, nie jak człowiek, ale również nie tak, jak dorosły sheali. Jego towarzysze wyglądali na znudzonych – rozmowa w migowym turystycznym była dla nich niezrozumiała. Zagdakali, przywołując kolegę, ale pisklę zatrajkotało coś w odpowiedzi i wyraźnie rozczarowane dzieciaki zajęły się swoimi sprawami.
Martin popatrzył z uśmiechem na „dziewczynkę”, na sterczący żółtozielony czubek i zapytał:
– Jak się nazywasz?
– Jeszcze nie mam imienia. Przecież jestem dziewczynką.
– U nas dziewczynki otrzymują imiona w dniu narodzin – wyjaśnił Martin.
– A chłopcy?
– Chłopcy również.
Pisklak zamyślił się, a po chwili powiedział:
– Możesz nazywać mnie po prostu dziewczynką. Niewiele dziewczynek zna język turystyczny.
– Dobrze, a ty możesz mówić do mnie Martin – odpowiedział Martin, starannie przekazując transkrypcję imienia.
– Żar-rtin – pisnęła dziewczynka.
– Martin – powiedział Martin na głos.
– Martin – powtórzyła dziewczynka.
– Wspaniale wymawiasz dźwięki – pochwalił ją Martin. – Mogłabyś mówić na głos.
– To byłoby trudne i nie jest przyjęte – odpowiedziała dziewczynka i zrobiła gest, wyrażający żal. – Wszyscy dorośli to leniuchy.
Martin roześmiał się. Nagle zrozumiał, że w całej tej sytuacji – i w rozmowie, i w wyglądzie ptaszka – było coś niepoważnego, animkowego. Na miejscu Martina powinien siedzieć wujek Donald z siostrzeńcami i rozmawiać z kaczką z innej planety.
– Co cię tak rozbawiło? – spytała dziewczynka.
– Na naszej planecie ptaki są nierozumne – wyjaśnił szczerze Martin. – Ale w opowieściach dla dzieci czasami jest inaczej, i wtedy one rozmawiają, budują domy… nagle poczułem się jak bohater wymyślonej historii.
– To zabawne – przyznała dziewczynka. – My również mamy bardzo ciekawe historie. Przyjechałeś do nas z rodzicami?
– Nie – odparł z lekkim zdumieniem Martin.
– Puścili cię samego czy uciekłeś? – dziewczynkę wyraźnie zaintrygował ten problem. – Ci, którzy uciekają z domu, mają różne niebezpieczne przygody… ale ciekawie się o nich czyta.
– Nikt mnie nie puszczał, bo nie muszę nikogo pytać o pozwolenie – wyjaśnił Martin. – Przecież jestem dorosły. Gdybym był mały, byłbym twojego wzrostu.
Przez jakiś czas pisklę milczało, spoglądając na Martina z niedowierzaniem. W końcu skrzydła poruszyły się, kreśląc słowa:
– Przepraszam. Nie wiedziałam.
Po czym dziewczynka sheali zerwała się z ławki i pobiegła do swoich kolegów.
Martin westchnął. Szkoda… a tak się sympatycznie rozmawiało. Czyżby przestraszyła się dorosłego przybysza? Chyba nie…
A może zostały złamane jakieś zasady ptasiej etykiety? Może pisklak nie powinien pierwszy zaczepiać dorosłego? To już było bardziej prawdopodobne. Martin znowu nabił fajkę, którą taktownie odłożył, gdy pisklę do niego podeszło, zapalił i spróbował odszukać wśród skaczących przy fontannie dzieciaków figurkę niedawnej rozmówczyni.
Nic z tego. Jak ją odróżnić od takich samych żółtozielonych piskląt?
Tymczasem dzieciaki bawiły się na całego. Sheali nie nosiły ubrań, najwyżej pasy z kieszeniami na różne drobiazgi, ale pasy były przywilejem osobników dorosłych, zaś pisklęta biegały na golasa, jeśli można się tak wyrazić o istotach pokrytych piórami. Wskakiwały do płytkiej fontanny, pluskały się pod strugami wody, straszyły piórka, biegały po płyciźnie, śmiesznie tłukąc skrzydłami o wodę – jakby chciały się wznieść…
– Przecież one były ptakami wodnymi… – wymamrotał Martin, wstrząśnięty tym nieoczekiwanym odkryciem. Nieważne, że dla ziemskich uczonych pochodzenie sheali od dawna nie było tajemnicą, Martinowi spodobała się własna domyślność. Wypuścił kłąb dymu z fajki, sięgnął do kieszeni po butelkę koniaku i upił mały łyk.
Dzień był piękny – tak, jak może być piękna krótka chwila odpoczynku. Dzisiaj czekały go jeszcze poszukiwania Iriny, których Martin niejasno się obawiał, przewidując, jak może się to skończyć. I miał przed sobą misję, powierzoną mu przez kluczników.
Ale na razie mógł podziwiać stożek obcej świątyni, przyglądać się szalejącym dzieciakom obcej rasy, palić starego dobrego Mac Barrena i pić ormiański koniak.
– Snob – przypomniał sobie Martin bezlitosną diagnozę i znowu sięgnął po butelkę.
W tym momencie dzień zdecydował, że wystarczy już tej beztroski.
Kroczący alejką dorosły sheali przesunął po Martinie obojętne spojrzenie i nieoczekiwanie stanął jak wryty. Przykucnął, jakby stracił równowagę i nie chciał się przewrócić, zatrzepotał krótkimi skrzydełkami. Martin, który nie miał pojęcia, co się dzieje, przyglądał mu się spokojnie.
Sheali wyprostował się. Zrobił kilka niezgrabnych kroków. Znowu popatrzył na Martina – a jego spojrzenie stawało się coraz bardziej szalone.
A potem sheali wydał klekoczący syk, którego nie powstydziłaby się gigantyczna żmija albo zachrypnięty tygrys. Skrzydła klasnęły, dwie pary dłoni wymacały pas, rozpięły kieszenie…
Martin nadal nic nie rozumiał, pozostałe sheali już tak. Niektóre rzuciły się do ucieczki, inne zaczęły wyganiać pisklęta z fontanny – niestety, zbyt wolno. Huk spadającej wody zagłuszał syczący klekot obłąkanego sheali.
Bo co do tego, że sheali stracił rozum, nie było wątpliwości. Rozłożył skrzydła i w każdej dłoni błysnął ostry, metalowy przedmiot…
Gdyby sheali rzucił się w stronę Martina, detektyw zapewne zdążyłby wyjąć rewolwer i strzelić do Obcego, ale sheali wskoczył do basenu. Skrzydła uniosły się i opadły, rozległ się cienki pisk i zakrwawione małe ciałko wpadło do wody.
Krew piskląt sheali była czerwona – zupełnie jak krew ludzi.
Martin już biegł do basenu. Obłąkany sheali skakał pomiędzy rozbiegającymi się pisklętami, wymachując swoją bronią – cienkimi jak sztylety nożami. Niemal każdy cios znajdował swój cel, w powietrzu unosił się zielonożółty puch, woda poróżowiała – a nad tym wszystkim lśniły strugi spadającej wody i rozbrzmiewała cicha, obca muzyka…
– Stój! – ryknął Martin, wskakując do basenu i za jednym zamachem łamiąc z dziesięć omszałych zasad, kategorycznie zabraniających turystom wtrącania się do konfliktów pomiędzy Obcymi – Stój, ty dzięciole!
Oczywiście, sheali nie zrozumiał go, ale odwrócił się na dźwięk, już wznosząc ostrze nad jakimś pisklakiem.
Martin przykucnął, odwracając się do sheali plecami, a ręce same z siebie pokazały:
– Płodzie zbuka! Oskubię ci głowę!
Czy te słowa były ekwiwalentem rosyjskich przekleństw i stanowiły dodatek do turystycznego języka migowego, czy też była to nieoczekiwana improwizacja, Martin nie wiedział.
Ale jak na improwizację wyszło całkiem nieźle.
Sheali zadarł głowę, wydał głośny ryk, odrzucił nietknięte pisklę na bok. I runął na Martina, wymachując skrzydłami. Lśnienie ostrzy zmieniło się w dwa połyskliwe koła.