A Martin spokojnie podniósł rewolwer i wsadził w sheali cały magazynek, łamiąc całą resztę zasad zachowania się turystów na obcych planetach.
Sheali upadł dopiero po czwartej kuli. Leżał tak, podrygując, aż wreszcie znieruchomiał, kołysząc się na wodzie twarzą w dół. Ostrza wysunęły się z jego palców i opadały na pokryte piaskiem dno basenu.
Niedobite, dygoczące pisklę stało pod strumieniami wody. Pozostałe pisklęta były wyciągane z wody przez dorosłe sheali.
– Jesteś żywy? – zapytał odruchowo Martin. W spojrzeniu małej istoty pojawił się przebłysk rozumu i pisklę powoli poruszyło skrzydłami:
– Jestem żywa. Przecież mówiłam, że jestem dziewczynką.
Martin pokręcił głową. Uratowanie ciekawskiej rozmówczyni warte było popełnionego szaleństwa.
Z tyłu rozległ się klekot sheali. Martin odwrócił się i zobaczył dwóch policjantów – a w każdym razie sheali uzbrojonych w broń palną.
– Ukryj broń. Idź z nami – oznajmił jeden z sheali, nieco koślawo – widocznie nie znał turystycznego, a tych zdań nauczył się bezmyślnie na pamięć.
Martin powoli wyszedł z basenu. Dobrze chociaż, że nie kazali mu rzucić broni… to budziło pewną nadzieję.
Gdy Martin i policjanci oddalili się już od fontanny, detektyw odwrócił się.
Z basenu wyciągano martwe pisklęta. Wyjęto również trupa obłąkanego sheali – i kilkunastu dorosłych szarpało jego ciało dziobami i rozrywało rękami na kawałki.
A pod strugami wody nadal stała dziewczynka sheali i spoglądała na odchodzącego Martina.
4
Przesłuchanie było krótkie i wyglądało raczej na wypełnienie jakichś rytualnych formalności. Uprzedzająco grzeczny sheali poprosił Martina o szczegółowy opis wszystkich jego działań od tego momentu, gdy Martin zobaczył Zszokowanego Rozumem – bo takim, nieco pompatycznym terminem policjant określał szaleńca, który urządził rzeź.
Martin próbował przekazać również motywy swojego postępowania – że początkowo nie zrozumiał, co się dzieje, a potem przestraszył się o bezbronne pisklęta i próbował odwrócić uwagę zabójcy… ale policjant dał mu do zrozumienia, że takie szczegóły go nie interesują. Suche fakty. Kolejność działań. Wstał, pobiegł, skoczył, krzyknął, strzelił…
– Widzieć, słyszeć, nienawidzić… [Widzieć, słyszeć, nienawidzić – początek klasycznej rosyjskiej „rymowanki gramatycznej”, pomagającej w zapamiętaniu czasowników o nieregularnej odmianie] – mruknął Martin i zaczął wymachiwać rękami, przedstawiając „fakty i tylko fakty”. Policjant kiwał głową. Martin nawet się nie bał. Może dlatego, że zastawiony kwiatami, przytulny gabinecik, z szerokimi oknami wychodzącymi, rzecz jasna, na świątynię, bynajmniej nie przypominał mrocznych kazamatów.
– Wszystko się zgadza i zostało potwierdzone przez świadków – oznajmił policjant po wysłuchaniu opowieści Martina. – Naród sheali nie ma do pana pretensji.
Martin skinął głową, myśląc przelotnie, że „naród sheali” mógłby wyrazić mu wdzięczność za unieszkodliwienie groźnego psychopaty.
– Czy Zszokowany Rozumem był chory? – zapytał.
– Tak – potwierdził policjant. – Był chory na rozum.
– Dobrze, że znalazłem się w pobliżu – powiedział znacząco Martin.
– Źle – odrzekł policjant. – Zszokowany Rozumem pochodził z wioski, zagubionej w górach. Nigdy nie widział Obcych. Gdy zobaczył pana, siedzącego na ławce niczym prawdziwy sheali, świat wewnętrzny Zszokowanego Rozumem rozpadł się. Zszokowany Rozumem nie wiedział, jak powinien zachować się w takiej sytuacji. Miał przy sobie rytualne ostrza, ale uznał pana za zbyt niebezpiecznego i nie odważył się zaatakować. Jego pierwotne instynkty podsunęły mu inny, nieprawidłowy model zachowania – zabić kilka piskląt i uciec, póki drapieżnik pożera ciała.
Martin poczuł się tak, jakby go ktoś opluł. Zaczął płytko oddychać.
– Nie ma w tym pańskiej winy – oznajmił policjant. – Winny jest starosta wioski, który wypuścił Zszokowanego Rozumem bez uprzedniego przygotowania. I on zostanie ukarany.
– Nie wiedziałem… – wyszeptał Martin.
– Oczywiście. Nie jest pan niczemu winien.
Ale mimo wszystko Martin czuł się winny. Przypomniał sobie żółtozielony puch pod strugami fontanny, różową wodę, nieruchomą dziewczynkę sheali… Potrząsnął głową, odganiając wspomnienia. Było, minęło. Nie ma sensu o tym myśleć. Życie toczy się dalej. A propos…
– Czy mógłby mi pan pomóc? – zapytał Martin. – Szukam kobiety swojej rasy, która przybyła na Sheali tydzień temu. Oto jej obraz fotograficzny…
– To wymaga czasu – odparł policjant, bynajmniej nie zaskoczony prośbą. – Proszę przyjść wieczorem.
Martin skinął głową:
– Pójdę już. Przyjdę wieczorem. Dziękuję.
– Proszę nie zapomnieć dokumentu na pisklę – policjant podał mu kartonowy krążek, zapełniony drobnym pismem.
– Co to za dokument? – zdumiał się Martin.
– Pańska ingerencja uratowała pisklę, które musiałoby zginąć. Teraz nie należy już ono do naszego miasta. Stało się członkiem pańskiego stada.
Martin podrzucił ręce w geście protestu, zbyt późno uświadamiając sobie, że w turystycznym języku migowym oznacza to najwyższy stopień zachwytu.
– Chwileczkę! Ja nie potrzebuję pisklęcia sheali!
– Ale ono nie należy już do miasta. Należy do pana.
Dyskusja na ten temat trwała co najmniej dziesięć minut – o ile dwa monologi można nazwać dyskusją. Martin tłumaczył, że w ludzkiej kulturze nie ma zwyczaju brania do niewoli czy też adoptowania uratowanych od śmierci istot. Policjant wyjaśniał, że kultura sheali istnieje w oparciu o wiekowe tradycje i uratowana istota przechodzi do nowego stada. Martin zapewniał policjanta, że nie stawiał sobie za zadanie ratowania jakiegoś konkretnego pisklęcia. Policjant odrzekł, że liczni świadkowie potwierdzili, że tylko interwencja Martina uratowała pisklęciu życie. Martin stanowczo odmówił zabrania pisklaka na Ziemię oraz troszczenia się o niego na Sheali. Policjant przyznał, iż Martin ma takie prawo, ale wówczas porzucone pisklę zginie. Martin zapytał cynicznie, czy ma prawo zrobić z pisklęciem, co zechce. Policjant potwierdził, że osobnik niepełnoletni, który „wypadł z gniazda”, nie jest chroniony przez prawo.
Z posterunku Martin wypadł czerwony jak burak, klnąc na czym świat stoi.
Pisklę sheali! Członek jego stada!
Wyobraził sobie gigantycznego kanarka, spacerującego po jego moskiewskim mieszkaniu. Wyobraził sobie, jak pisklę wymachuje skrzydłami i mówi: „Tatusiu, a chłopaki na podwórku powiedzieli, że nie jesteś moim prawdziwym tatą”!
– Bydlęta! – ryczał Martin. – Cymbały! Idioci!
„Dokument na pisklę” parzył go w rękę. Martin uśmiechnął się złośliwie w myślach i już-już miał podrzeć papier, gdy przypomniał sobie słowa pisklaka: „Jestem żywa. Przecież mówiłam, że jestem dziewczynką”.
Gdyby nie zaczął dyskutować z małą sheali…
Zresztą, czy pobiegłby ratować pisklęta, gdyby nie pogawędził wcześniej z „dziewczynką”?
– Ty kretynie… – powiedział Martin sam do siebie.
A jednak zasady postępowania dla turystów stworzono nie na próżno…
Martin schował kartonik do kieszeni i pobiegł do fontanny. Miał wrażenie, że dziewczynka nadal stoi pod strumieniami wody – mokra, zziębnięta istotka, osamotniona i bezbronna…
Dziewczynka siedziała na ławce – mokra, nastroszona i bezbronna. Martin nie wątpił, że to ona – pozostałe pisklęta zabrano, zatarto również ślady jatki.