Kapłani upadli plackiem na ziemię. A nieporuszona dziewczynka powoli wiodła po sali uważnym spojrzeniem.
Martin przykląkł na jedno kolano. Dziewczynka popatrzyła na niego i uśmiechnęła się.
– Ty możesz wstać.
Rejestrując w myślach, że „może wstać”, a nie „może stać”, Martin wyprostował się. Czerwono-czarne postacie czołgały się po podłodze – w kurczowych ruchach nie było już żelaznej pewności rozsądku, lecz zaskoczenie wstrząśniętego rozumu.
– Jesteś moim stadem – powiedziała dziewczynka. – Ale teraz muszę tu zostać. Zwolnij mnie, Martinie, albo zostań z nami.
– Zwalniam cię – odparł Martin. – To twoje stado i twój świat. Naucz go latać.
Wyjął z kieszeni „dokument na pisklę” – proszę, jednak nie wypadł – i podarł na strzępy.
Dziewczynka podeszła do Martina i objęła go rękami-skrzydłami.
– Bardzo cię kocham, Martinie – szepnęła. – I dziękuję. Serio nie chcesz tu zostać?
– Serio-serio – wyszeptał Martin.
– Będzie mi ciężko? – spytała dziewczynka.
– Na pewno.
Dziewczynka skinęła głową, wzięła Martina za rękę i poprowadziła między zszokowanymi kapłanami.
O dziwo, autobus nadal kursował. Właśnie czekali na niego na przystanku – Martin, Irina i dziewczynka sheali, otoczona pierścieniem strażników. U każdego z nich, we wszystkich czterech dłoniach, lśniła broń – i to nie tylko rytualne kindżały.
– Kierowca jest jeszcze nierozumny – powiedziała dziewczynka, gdy na końcu ulicy pojawił się autobus. – To nic. Dowiezie was. Tak będzie spokojniej.
Martin zerknął na ochroniarzy – z żadnego ze spojrzeń nie wyzierał chłodny spokój. Już prędzej ogień fanatycznego oddania. Czerwono-czarne pióra zdradzały w nich kapłanów, ale nie byli ślepcami. Może to nowicjusze, którzy nie przeszli ostatecznego wtajemniczenia?…
– Czy ktoś tutaj może cię zaatakować? – zapytał Martin.
– Może – odpowiedziała po prostu dziewczynka. – Będzie jeszcze dużo szumu. Będzie ogień i krew.
– Nie chciałem tego – westchnął Martin. – Wybacz mi.
– Wszystko w porządku – uspokoiła go dziewczynka. – Tak miało być i tak się stało. „Bezskrzydły przybysz wejdzie w przepaść, żeby dziewczynka jego stada zachowała rozum…” Kto mógł przypuszczać, że zdarzy się to naprawdę? Skąd u bezskrzydłego przybysza własne stado?
– Ach więc to tak… – powiedział przeciągle Martin. – Zawsze marzyłem, żeby zostać bohaterem proroctwa… I dokładnie tak zostało powiedziane?
Dziewczynka zawahała się:
– Cóż… te proroctwa są takie dwuznaczne… Dosłownie brzmiało to tak: „Obcy, który nie potrafi latać” – a to mógł być dorosły sheali z innego miasta, a „dziecko jego stada” to prędzej chłopiec niż dziewczynka. Kiedyś tak myślano, a teraz wszyscy zaczną myśleć inaczej. Już wydałam rozkaz.
Martin uśmiechnął się mimo woli:
– Rozumiem. Nie będę ci dawał żadnych błogosławieństw i dobrych rad. I tak świetnie sobie poradzisz.
– Jestem bardzo mądrą dziewczynką – przyznała dziewczynka.
Autobus zatrzymał się. Kierowca popatrzył na Martina pustymi oczami i zapytał:
– Witaj. Jedziesz?
– Witaj. Jedziemy – odparł Martin.
I dotknął skrzydła dziewczynki w pożegnalnym geście. Miał ochotę zmierzwić ten śmieszny, żółty czubek, ale zacięte spojrzenia ochrony śledziły każdy jego ruch i Martin nie odważył się.
Autobus zaczął pełznąć ulicą. Martin popatrzył z wyrzutem na Irinę, a ona opuściła wzrok.
– Wiedziałaś – stwierdził Martin.
– Wiedziałam. Tylko myślałam, że obcym, który nie umie latać, będę ja. Z proroctwami zawsze jest ten sam problem – wszystko takie rozmyte, mętne, niezrozumiałe…
Martin tylko pokręcił głową. Nawet nie miał ochoty kląć. Bolało go całe ciało. Jechali bardzo powoli w stronę Stacji, zostawiając za sobą objęte epidemią rozumu miasto.
– Rozumne sheali… – wyszeptała Irina. – Ale się teraz zacznie…
– Jurij Siergiejewicz urwie mi głowę – przyznał Martin. – Zamiast melancholijnych, spokojnych sheali – energiczna, młoda rasa. Tobie też się dostanie, nie masz się co uśmiechać.
– Nie dlatego się uśmiecham. Nadal żyję, rozumiesz? I gdy za pół godziny wejdziemy na Stację – pozostanę żywa. Coś niesamowitego!
Po chwili namysłu Martin położył broń termiczną na kolanach. Autobus spokojnie sunął przez noc.
A z tyłu, w mieście, rozległ się terkot, przypominający serię z cekaemu.
– Ira, po raz pierwszy udało się przeprowadzić coś do końca… – powiedział Martin. – Widzisz? Coś się zmienia…
Irina pokręciła głową.
– To nie mnie się udało, Martinie, tylko tobie.
Przez całą drogę nikt ich nie zaatakował.
Weranda przed wejściem na Stację była pusta. Weszli po schodkach, Martin otworzył drzwi przed Iriną i poczekał, aż wejdzie. Potem się obejrzał.
Ani śladu pogoni.
Za to w mieście wybuchały pożary.
– Powodzenia, dziewczynko – szepnął Martin, patrząc na Djork. Wszedł za Iriną i zamknął drzwi.
Byli na Stacji, teraz już absolutnie bezpieczni. Nikt nie jest w stanie wyrządzić nikomu krzywdy na terytorium kluczników.
– Przeszliśmy – powiedział Martin. – Ira, przeszliśmy!
I oni uśmiechnęli się do siebie.
Pokonali fatalizm. Irina sześć nadal żyła!
– Masz historię dla kluczników? – zapytał Martin. Dziewczyna skinęła głową.
– A ty o czym opowiesz? – spytała Ira.
Martin skinął głową w stronę drzwi wejściowych:
– O tych, którzy zdołali pójść dalej. O tych, którzy pozostaną. O tym, że coś takiego zdarza się nie po raz pierwszy.
– Moja opowieść jest prostsza – przyznała się Irina. – Ale chyba wystarczy.
– W takim razie idziemy – zdecydował Martin. – Opowiadamy bajeczki i…
– Dokąd wyruszamy?
Martin zająknął się. Popatrzył Irinie w oczy i westchnął:
– Na Talizman?
– Tak. Tam jestem inna ja i nie mogę jej tak zostawić. Ona by mnie nie porzuciła.
– A więc Talizman – zgodził się Martin. – A tak strasznie chciałbym wrócić do domu…
– Ja też.
Korytarz zaprowadził ich do poczekalni. Do rozmów z klucznikami przeznaczono małe kabinki, mieszczące się wokół. Drzwi dwóch kabinek były uchylone.
– Czekali na nas – stwierdził Martin.
– Zawsze czekają. Powodzenia!
Zanim rozeszli się do kabinek, pocałowali się. Szybko, lekko. Jak przyjaciele.
– Smutno tu i samotnie… – zaczął klucznik.
– Już wkrótce zrobi się znacznie weselej – odparł Martin, siadając przy stole. Broń termiczną aranków położył na stole. Po prostu musiał uczynić jakiś gest – może pompatyczny, ale zrozumiały.
– Porozmawiaj ze mną, wędrowcze – ciągnął klucznik.
Był chudy, żylasty i wyższy od Martina, a jednocześnie kruchy i niepozorny. Władca galaktyki powinien wyglądać inaczej…
Ale z drugiej strony, czy władcy kiedykolwiek wyróżniali się wzrostem i muskulaturą? Chyba tylko w zachwytach nadwornych lizusów.
– Opowiem o tych, którzy zostają pośrodku – powiedział Martin. – Nie o nieudacznikach – opowieść byłaby zbyt gorzka i smutna. Nie o zwycięzcach – ich historii nie sposób oddać słowami. Ludzie środka – których zawsze jest więcej niż zwycięzców i przegranych. Na każdej planecie, w każdej rasie… nawet u kluczników.
Klucznik patrzył na Martina nieruchomym wzrokiem.
– Kiedyś problemy rozwiązywano w bardzo prosty sposób – ciągnął Martin. – Jeśli jedno plemię zyskało rozum, a drugie nie – to drugie stawało się pożywieniem. Celem dla strzał, których nie zdołało wymyślić. Kościanym grotem dzid. To były proste czasy. Ci, którzy nie nadążyli w wyścigu, którzy zostali choć pół kroku w tyle – stawali się niewolnikami. Zaganiano ich do rezerwatów i enklaw. Wstawali na gwizdek fabryki, z pierwszymi promieniami słońca. Proste czasy, proste rozwiązania. Ale proste czasy minęły.