Bażant á la boheme to godny przedstawiciel smacznego i zdrowego jedzenia.
Mięso bażanta samo w sobie jest nieco suche, dlatego przed pieczeniem należy owinąć je długimi paskami boczku. Bażant powinien piec się co najmniej godzinę i być regularnie polewany własnym sokiem. Później do tego soku dodajemy śmietanę i białe wino – i otrzymujemy doskonały sos. Z mięsem bażanta będzie idealnie współgrać czerwona kapusta, która po uduszeniu nabierze fioletowego koloru.
W warunkach domowych dokładnie tak samo można przyrządzić kurczaka…
Ale tego odległego wieczoru, gdy Martin siedział z wujkiem w małej restauracyjce w Karlowych Warach, na stole stał bażant, w szklankach było piwo, a w małych kieliszkach – nieodłączna w tym mieście beherovka.
– Wspomnisz moje słowa – powiedział ponuro wujek. – Już niedługo nie będzie się tu można przecisnąć między Obcymi.
– Przecież oni nie opuszczają swoich Stacji – próbował zaprotestować Martin. Obaj byli wówczas znacznie młodsi, klucznicy stanowili główny temat rozmów, a nazywano ich po prostu „Obcymi”.
– Opuszczą! – zawyrokował wujek. – A jeśli nawet nie oni, to przyjdą inni. Popatrz tylko, jaką mamy cudowną planetę! Nic dziwnego, że przylecieli do nas Obcy…
Martin rozejrzał się i potwierdził, że planetę mamy piękną, zwłaszcza w tym rejonie, a Obcy przylecieli nie na darmo. Ale przecież prócz ekspansji zbrojnej istnieje również pokojowa turystyka, co on i wujek potwierdzają własnym przykładem…
Wujek parsknął oburzony. W młodości służył w oddziałach wojsk radzieckich w Czechosłowacji i dlatego słowa Martina odebrał jako wycieczkę osobistą.
– Martinie, uwierz staremu piernikowi – wujek był wówczas mężczyzną w sile wieku i z przyjemnością nazywał siebie staruszkiem. – Nie może być mowy o przyjaźni i stosunkach dobrosąsiedzkich między dwoma rasami o tak ogromnej dysproporcji rozwoju, takich różnicach w kulturze i psychice!
– Coś podobnego czytałem już w „Ekspercie…” – burknął Martin, krojąc bażanta.
– I nawet, jeśli oni życzą nam wszystkiego najlepszego – ciągnął wujek – to skąd mamy wiedzieć, co to dla nich znaczy? Przecież my też chcieliśmy dla Czechów wyłącznie dobra… i wszyscyśmy się dziwili, czemu się krzywią na to nasze dobro…
– A o tym to już wszędzie czytałem – zauważył Martin.
– Ech, Martinie, Martinie – powiedział smętnie wujek, odprowadzając wzrokiem sympatyczną, chyba dwudziestoletnią kelnerkę. – Jesteś młody i jeszcze wiele w życiu zobaczysz. I wtedy przekonasz się, że miałem rację. Gdy twoje osobiste interesy, twoje marzenia będą sprzeczne z planami kluczników…
Martin nic nie powiedział. Po powrocie z kurortu, gdzie wujek rzekomo leczył chorą wątrobę, popijając piwem wodę mineralną, a Martin pil piwo, nie gardząc wodą, Martin miał zamiar przejść przez Wrota i popatrzeć na jakąś obcą planetę… Bezpieczną, z której ludzie zazwyczaj wracali… Tym bardziej, że pewien przypadkowy znajomy, dobrze prosperujący biznesmen, gotów był zapłacić spore pieniądze za egzotyczne gadżety z obcych planet…
Więc na razie Martin uważał kluczników za osobiste szczęście, ich przylot za wielki sukces, a udostępnione ludziom technologie za początek szczęśliwej przyszłości.
– Wcześniej czy później… – powtórzył wujek, nawijając na widelec fioletową kapustę. – Wcześniej czy później zrozumiesz. Wtedy zadzwonisz do mnie, jeśli jeszcze będę żył, i powiesz: „Wujku, miałeś rację…”
…Martin wstał, opierając się na broni. W duszy miał pustkę i gorycz.
– Nie mają tu telefonu, wujku – szepnął. – Ale miałeś rację.
Poprawił wyposażenie, broń zawiesił na pasku niczym szpadę – miała krótką lufę i wyglądało to naturalnie.
Klucznicy nie pokazali się. Nikt się nie pojawił. Martin został starannie zignorowany.
Przeszedł korytarzem, zaglądając do wszystkich napotkanych pokoi. Znalazł dwóch dio-dao, pochłoniętych rozmową, rodzinę humanoidów nieznanej rasy, która popatrzyła na Martina z takim przerażeniem, że detektyw wycofał się szybko, nie chcąc straszyć turystów-debiutantów.
Dopiero na werandzie, już wdychając chłodne powietrze Talizmanu, Martin zobaczył klucznika.
Tylko jednego.
Starego, przygarbionego, z kikutem zamiast lewej ręki. Po raz pierwszy w życiu Martin widział klucznika-inwalidę.
I ten klucznik wyraźnie czekał na Martina.
Wściekłość już wygasła, została przekuta w smutek i głuchy żal. Martin podszedł do klucznika i zajrzał mu w oczy:
– Dlaczego?
Klucznik milczał. Patrzył na człowieka i mrużył niedowidzące oczy.
– Skoro nie mogliście uratować Iriny… – wyszeptał Martin. – Skoro wiedzieliście, że ona zniknie…
– Nie jesteśmy bogami – powiedział klucznik. – I jeśli nawet widzimy, co będzie dalej, to jeszcze nie znaczy, że wiemy wszystko.
– Więc jednak odpowiadacie? – zawołał Martin. – Co, kluczniku? Porozmawiasz ze mną? Rozwiejesz mój smutek i samotność?
Klucznik milczał.
– Kim dla was jestem? – drążył Martin. – I czym jest dla was ludzkość? Czego się boicie? Do czego dążycie?
– Talizman czeka na ciebie – powiedział klucznik.
– Jeśli dowiem się, jak was zniszczyć – warknął Martin – zrobię to. To groźba.
– Dowiedz się – powiedział po prostu klucznik.
I znikł.
A Martin powlókł się do zejścia z werandy. Do białej piany obłoków, liżącej stopnie Stacji. Do obłoków, pełznących po czarnych, lustrzanych skałach, które niczym góry lodowe wysuwały się z białej równiny. Do białych obłoków pod fioletowym niebem, przybitym nad planetą malutkim, rozpalonym do białości gwoździem słońca.
To było niczym film dla dzieci, kiedy można biegać po chmurach, kotłować się w białej wacie i lepić śnieżki z pary. Martin wiedział, że to nie bajka i jeśli nawet dziwna substancja Bezzaru może utrzymać ciało człowieka, to obłoki Talizmanu nie są zdolne do takich sztuczek.
Ale mimo wszystko, opuszczając stopę na szczelną, białą mgłę, wstrzymał oddech – jakby spodziewając się, że chmura wytrzyma jego ciężar.
Mgła rozeszła się – tak, jak przystało na porządną mgłę.
Martin zaczął iść w dół, czując pod nogami stopnie schodów. Mgła unosiła się coraz wyżej, aż zaczęła sięgać mu do podbródka. Wtedy Martin zatrzymał się na chwilę. Wokół rozciągało się pagórkowate, białe pole, powoli przesuwane wiatrem. Oślepiający punkt słońca palił głowę. W polu widzenia było co najmniej dziesięć skał – najwyższa wznosiła się na wysokość stu metrów. W popękanych, czarnych lustrach odbijała się Stacja z mrugającą nerwowo latarnią.
Stacja wyglądała jak niewielki zamek z czarnego kamienia, pokryty białym dachem – i była piękna.
Trzeba przyznać, że gust klucznicy mieli dobry…
Jak szczęśliwy byłby teraz Martin, gdyby obok niego stała Irina! Jak wspaniale byłoby się wygłupiać, robić sobie zdjęcia, zanurzać się w mlecznym morzu, udawać, że naprawdę stąpa się po chmurach, szukać najlepszego ujęcia i utrwalić odbicie Stacji w lustrzanej skale… Jak słodko byłoby wejść razem w pianę obłoków, trzymając się za ręce, i słuchać swoich oddechów…
Ale Iriny – jego Iriny – nie było już we Wszechświecie.
A przecież nawet nie umarła – po prostu zniknęła. Wykasowano ją niewidocznym kursorem, niczym błąd pisowni, niczym zbędną literę, która przypadkiem pojawiła się na monitorze życia.
Została tylko pamięć. Ciepło dziewczęcej dłoni nadal grzało rękę Martina – tak boli amputowana kończyna, gdy ciało nie może pogodzić się ze stratą…