Martin obrzucił Stację nienawistnym spojrzeniem i zrobił kolejny krok, zanurzając się w oceanie chmur.
Nie przypominało to słynnej londyńskiej mgły… Chociaż, prawdę mówiąc, Martinowi nigdy nie udało się zastać Londynu we mgle. Ale zwykłej mgły, która jesienią ściele się na podmoskiewskich łąkach czy spływa do lotnisk, nie przypominało również. Obłoki Talizmanu błyskawicznie zasłoniły małe, złośliwe słońce, ale pozostały jasne, rozświetlone – i Martin szedł teraz w chmurach płynnego światła. Prawie nie czuło się wilgoci. Sucha para… Jak z parującego dwutlenku węgla, tylko ciepła…
Martin schodził powoli po stromych schodach. Kamień skończył się, zastąpiony przez drewno.
Mgła lśniła. Wydawało się, że nie zasłania otoczenia, tylko rozświetla go sobą. Pod nogami poskrzypywały drewniane stopnie. Kilka razy Martin uchylał się, natrafiając na mocno naciągniętą linę – zaimprowizowaną poręcz i jednocześnie podporę schodów, ale w końcu poddał się i zaczął iść wzdłuż liny, sunąc po niej ręką.
Nie wiedział, czy jest sam na tych schodach, czy może przed nim schodzą inni, niedawno przybyli wędrowcy, a z naprzeciwka wloką się zmęczeni Talizmanem turyści. Widoczność – maksymalnie trzy metry, dźwięk tonie we mgle. Słychać jedynie ciche, monotonne poskrzypywanie stopni…
A może to nawet lepiej? Martin wiedział, że Stacja mieści się na wysokości dwustu metrów nad powierzchnią planety. W warstwie mgły wprawdzie nie ma wiatru, ale schodzenie ze stromego zbocza po kruchej konstrukcji jest zazwyczaj mało komfortowe…
Światło mgły stopniowo gasło. Pod koniec drogi Martin szedł w nieprzyjemnym półmroku, ale za to z przodu pojawiły się światła elektryczne. Osiedle Amulet, nieoficjalna stolica Talizmanu, tonęło w sztucznym świetle. Tutejsi mieszkańcy nigdy nie musieli oszczędzać energii elektrycznej…
Na pierwszego poszukiwacza Martin natrafił niemal u podstawy schodów. Pod nogami miał teraz lustrzany, czarny kamień, gdzieniegdzie błyszczący i śliski jak lód, ale przeważnie starty i popękany.
Poszukiwacz siedział w kucki przed „sejfem” – wystającym z kamienia okrągłym lukiem półmetrowej średnicy. Luk był z tego samego czarnego kamienia, co i cała planeta.
– Pokój! – powiedział Martin, podchodząc bliżej. Rozmazana sylwetka poszukiwacza stała się bardzo wyraźna.
Poszukiwacz – młody, niechlujny chłopak – odwrócił się, obrzucając Martina czujnym spojrzeniem. Poruszył podbródkiem i odrzekł niechętnie:
– Pokój, pokój…
– Jak leci? – zapytał Martin, wskazując głową „sejf”.
Poszukiwacz wzruszył ramionami. W tym samym momencie jego zegarek pisnął i chłopak, błyskawicznie zapominając o Martinie, zaczął odkręcać pokrywę w kierunku odwrotnym do wskazówek zegara. Pokrywa wyglądała na ciężką, ale chłopak nie prosił o pomoc.
– Zdąży pan? – zapytał Martin. – Może pomóc?
Chłopak sapiąc zsunął pokrywę i zajrzał do wnętrza „sejfu” – małego wgłębienia w kamieniu. Wgłębienie świeciło pustką.
– Następnym razem… – mruknął chłopak i zaczął zakręcać pokrywę. Na kamiennej tarczy widniał namalowany jaskrawą, fosforyzującą farbą ośmiocyfrowy numer i litera „S”. Chłopak skończył i dotknął zegarka, ustawiając timer.
– Odstęp czterdzieści trzy minuty? – błysnął erudycją Martin.
– To szybki sejf, odstęp dwadzieścia cztery i pół… – odparł niechętnie chłopak. – Czego chcesz? Zostać poszukiwaczem? Szkoda zachodu, kiepska robota. Umrzesz z nudów.
– Nie, przybyłem tu w innej sprawie – odparł uprzejmie Martin.
Chłopak od razu złagodniał.
– W takim razie czemu nie, tu jest nawet zabawnie… Nie poczęstowałbyś mnie papierosem?
Martin w milczeniu podał mu napoczętą paczkę.
– Ho, ho – mruknął chciwie chłopak. – Mogę dwa?
– Zostaw sobie wszystkie.
– Wielkie dzięki! – powiedział z radością poszukiwacz. – W dzisiejszych czasach rzadko spotyka się dobrych ludzi. Jestem Andriej.
– Martin – odrzekł Martin, bez entuzjazmu ściskając dawno niemytą dłoń. Usiadł obok. – Często trafia się coś cennego?
– Niezbyt – westchnął poszukiwacz. – Raz na sto, na sto trzydzieści otwarć uda się coś znaleźć. Układy, purpurowy proszek, spiralki… takie tam duperele. Ale na życie wystarczy.
– A zdarza się coś naprawdę interesującego?
– Zdarza. – Andriej zaciągnął się chciwie papierosem. – Niektórzy mają szczęście… jedna dziewczyna w zeszłym tygodniu znalazła klucz…
– Klucz?
– Tak go nazwali. Taki cylinder – chłopak narysował w powietrzu coś w rodzaju grubego ołówka z nacięciami i wypukłościami. – Pewnie, że to nie musi być żaden klucz, ale na skupie gotowi są dać za niego trzydzieści tysięcy euro!
– Nieźle – przyznał Martin. – Ale przecież jeszcze żadne znalezisko nie znalazło zastosowania?
– Purpurowy proszek leczy katar – odpowiedział poważnie chłopak. – Za jednym zamachem, wystarczy raz powąchać. Spiralki wspaniale przewodzą prąd, podobno tak jak nadprzewodniki… wojskowi chętnie je skupują. I wasi, europejscy, i ci ze Stanów, i nasi…
– Jestem Rosjaninem.
– Z takim imieniem? – Chłopak zachichotał z niedowierzaniem. – Ale numer! Zresztą, co mnie obchodzi, czy to draństwo jest komukolwiek potrzebne, czy nie. Najważniejsze, że sypią kasę.
– Kurort dla stalkerów – westchnął Martin.
– Co to za jedni? – zapytał czujnie chłopak.
– To z takiej książki… nieważne… – powiedział Martin, z zainteresowaniem oglądając luk sejfu. Sejfy były główną przyczyną, dla której na Talizman ściągali zarówno ludzie, jak i Obcy. Nikt nie wiedział, na jakiej zasadzie działają, ale w hermetycznie zamkniętym sejfie od czasu do czasu pojawiały się dziwne, nieznane żadnej cywilizacji przedmioty. Najważniejszą rzeczą było ustalenie, w jakich odstępach działa dany sejf, i otworzenie pokrywy we właściwym momencie – przedmioty znajdowały się w nim najwyżej przed dwie minuty, po czym znikały bez śladu. Krążyła wersja, że sejfy połączone są w hiperprzestrzenną sieć – żadne widoczne przejścia do nich nie prowadziły, a sejf, starannie wycięty razem z kawałkiem skały, działał tylko przez jakiś czas. Nie znaleziono sensownego zastosowania dla znajdowanych przedmiotów, ale wszystkie rasy starały się skupować nieznane artefakty – na wszelki wypadek.
– A ja myślę – powiedział chłopak, przypalając drugiego papierosa – że to nie jest żadna sieć transportowa. Do jakich wniosków doszli ci nasi idioci? Że leżą sobie różne rzeczy w sejfach i skaczą to tu, to tam…
– A ty jak sądzisz?
– Ja myślę – powtórzył poszukiwacz – że to wysypisko śmieci. Gdzieś tam, na dole, mieszkają Obcy. I wszystkie swoje odpadki wyrzucają na górę, do kubłów na śmieci. A my otwieramy te kubły i grzebiemy w odpadkach…
– Interesująca wersja – przyznał Martin, zerkając na chłopaka z większym szacunkiem. – Tylko dlaczego śmieci są takie jednakowe? Dlaczego nie są utylizowane na miejscu? Dlaczego wyrzucone przedmioty działają? Czemu je wyrzucono?
– Nigdy nie zdarzyło ci się wyrzucić przez pomyłkę dobrej rzeczy? – odparł Andriej. – Na przykład zegarka, pierścionka albo baterii?
– Zdarzyło – przytaknął Martin.
– No widzisz! A dlaczego nie niszczą na miejscu… może są tacy delikatni, że nie lubią palić śmieci w domu? A śmieci są jednakowe, bo większość poddają przeróbce, a wyrzucają tylko drobiazgi…
– Brawo – Martin skinął z uznaniem głową. – Napisz artykuł do „Przeglądu dla podróżników”.
– Taki mam zamiar – powiedział skromnie chłopak. Jego zegarek znowu pisnął i poszukiwacz skoczył do sejfu. Tym razem Martin mu pomógł, chłopak nie protestował. Zsunęli ciężką pokrywę – i w jeszcze niedawno dziewiczo czystym zagłębieniu spostrzegli garstkę purpurowego proszku.