Выбрать главу

– A jednak! – ucieszył się chłopak. – Dwie setki euro!

Andriej rzucił Martinowi szybkie spojrzenie, wyjął z plecaka szklany słoiczek, małą szufelkę, pędzelek i powiedział:

– Zgodnie z moją wersją, proszek jest eksperymentem Obcych.

– A co, nie leczysz nim kataru? – zainteresował się Martin.

– Leczę – powiedział chłopak, starannie zbierając proszek.

– No dobra, życzę powodzenia – westchnął Martin. – Idę… Gdzie tu można się zatrzymać?

– Pod „Zdechłym Kucykiem” – odparł lakonicznie poszukiwacz.

Martin skinął głową i ruszył w stronę świateł osiedla. Gdy odszedł już spory kawałek, zawołał:

– Słuchaj, a jak nazywa się ta dziewczyna, która znalazła klucz?

– Oho, już widzę, jak się nie interesujesz towarem! – ucieszył się chłopak. – Ma na imię Irina!

– Dzięki! – odkrzyknął Martin.

– Ale ona nie sprzeda klucza, nie masz się co łudzić… – dobiegło z mgły.

Martin nie odpowiedział. Już szedł po czarnym kamieniu w stronę świateł osiedla. Kilka razy natrafiał na śliskie odcinki, kilka razy upadł i przeturlał się, mogąc dokładnie przyjrzeć się krzywemu odbiciu własnej twarzy w czarnym lustrze.

Po pewnym czasie natrafił na jedną z elektrowni osiedla. Otoczone symbolicznym, niskim ogrodzeniem, ze skały sterczało kilkanaście metalowych prętów, wbitych w kamień. Pręty było połączone parami w łańcuch, a do osiedla biegł gruby, zaizolowany kabel.

Na Talizmanie elektryczność była wszędzie. Wystarczyło tylko głębiej pokopać i poszukać dwóch punktów o różnych potencjałach. Po jakimś czasie wyczerpywały się zasoby tajemniczej elektrowni, ale na rok zazwyczaj starczało.

Martin szedł wzdłuż kabla i wkrótce znalazł się na przedmieściach Amuletu. Nietrudno było zrozumieć, czemu właśnie to miejsce wybrano na osiedle – nieopodal płynęła szeroka, płytka rzeka. Ze spokojnej wody wystawały przysadziste drzewa – źródło pożywienia i materiałów budowlanych. Na brzegu siedział staruszek z bronią na ramieniu i pilnował plantacji. Na Martina popatrzył serdecznie, acz z zawodową czujnością strażnika.

Martin pomachał mu ręką. Nie miał zamiaru dokonywać zamachu na wspólny (a może prywatny?) majątek.

Potrzebował Iriny. Klucza do tajemnic Talizmanu.

1

Na tej planecie nie lubiano łagodnych kolorów.

Opalizująca, biała mgła „kradła” barwy, przemieniając czerwony w różowy, ultramarynę w szmaragd, khaki w oliwkowy, a brązowy w kolor opalenizny.

Dlatego każdy domek osiedla walczył z przymusowymi pastelami za pomocą krzyczących barw. Jeśli malinowy, to soczysty niczym świeża krew, jeśli lazur – to taki jak niebo nad Morzem Śródziemnym. Zieleń wyłącznie ciemna i głęboka, a niebieski – tylko prawdziwy, w języku angielskim określany mianem royal blue. Po rosyjsku nijak się nie nazywa od czasów Rewolucji Październikowej.

Nawet kremowe ściany tawerny pod „Zdechłym Kucykiem” pomalowano na taki odcień, że skromny, jasny kolor przemienił się w porażający, triumfalny, śmietankowy wybuch, w domek Baby Jagi ze skondensowanego mleka, który zapewne wymyśliliby bracia Grimm, gdyby urodzili się w Związku Radzieckim.

Martin poniewczasie przypomniał sobie, że na Talizmanie największym powodzeniem cieszą się farby. Teraz już wiedział, dlaczego.

A przed drzwiami „Zdechłego Kucyka”, ubrana w krótką, chabrową sukienkę, stała Irina Połuszkina.

Martin zatrzymał się metr przed nią. Nie mówił nic – słowa były bezradne.

Irina podeszła powoli, niczym we śnie. I przytuliła się do jego piersi.

– Nigdzie stąd nie odejdziemy – wyszeptał Martin, chowając twarz w jej włosach. – Słyszysz, Irinko? Nigdzie. Zostaniemy na Talizmanie. Na zawsze. Ty i ja. Słyszysz?

Słowa grzęzły we mgle. Obok nich przechodziły szeleszczące cienie przechodniów, zza zamkniętych drzwi tawerny dobiegała nieznajoma muzyka. Irina nadal wtulała się w Martina, jakby nie potrafiła oderwać się od niego i popatrzeć w oczy swojemu ratownikowi i kochankowi.

– Jak? – szepnęła w końcu dziewczyna.

– Po prostu zniknęłaś – odparł Martin. – Byłaś na Stacji Sheali. Na Stacji Talizmanu już cię nie było.

W końcu odważył się wziąć Irinę za rękę. Dłoń była ciepła i żywa. Taka sama.

– Wiedziałam – szepnęła Irina. – Domyśliłam się po Prerii. Porozmawiałam tu z jednym człowiekiem… I wtedy stało się jasne, jak to się skończy. Dlatego siedziałam na miejscu i czekałam…

– Na mnie?

– Najpierw na staruchę z kosą – odparła spokojnie Irina. – A potem zaczęłam czekać na ciebie.

Oderwała twarz od Martina. Ich spojrzenia spotkały się. Oczy Iriny były spokojne i suche.

– Mam wrażenie, że jestem jej zwiastunem – szepnął Martin.

Irina pokręciła głową.

– Nie. Jesteś jej przeciwnikiem. Ale jeszcze żadnemu człowiekowi nie udało się zwyciężyć w tym pojedynku. Chodźmy, Martinie.

I lekko pociągnęła go do drzwi „Zdechłego Kucyka”.

– Irino…

Dziewczyna przycisnęła palec do ust i szepnęła:

– Cii! Potem. Wszystko potem.

I uśmiechnęła się.

W tym momencie Martin z jasnością skazańca zrozumiał, że nigdy nie będzie mógł się spierać z Iriną Połuszkiną, ostatnią, jedyną i prawdziwą. Że to jego „pozostaniemy na Talizmanie” to nie tylko puste słowa – on naprawdę nie zdoła jej opuścić.

I nie potrafi już żyć bez tej dziewczyny.

Więc Martin nic już nie mówiąc, ujął wygodniej broń termiczną i wszedł za Iriną do tawerny pod „Zdechłym Kucykiem”.

Kucyk był jak najbardziej obecny. Stał na kamiennym postumencie przed ogromnym kominkiem i ze smutkiem patrzył na gości szklanymi oczami. Krótka sierść wytarła się – pewnie od przyjacielskiego poklepywania przez zawianych klientów, ale wypchane zwierzę robiło ogólnie przyjemne wrażenie.

– Dlaczego kucyk? – zapytał retorycznie Martin, idąc za Iriną w odległy kąt sali. Gości było niewielu, ale Irina wyraźnie chciała siąść przy najbardziej oddalonym stoliku. Wewnątrz tawerny nie unosił się wszędobylski mgielny welon i człowiek zaczynał się czuć nagi i bezbronny. – Po co ciągnąć tu biedne zwierzę?

– Jako siłę pociągową – westchnęła Irina. Pewnie jej też było szkoda nieszczęsnego kucyka, którego śmierć dopadła na obcej planecie.

– A czemu zdechł?

– A tak jakoś, wziął i zdechł – Irina wzruszyła ramionami. – Wiesz, jak się nazywał? Frodo!

Martin skinął głową. Szczerze mówiąc, spodziewał się czegoś w tym rodzaju.

Właścicielem „Zdechłego Kucyka” był niewysoki, smutny mężczyzna, wyglądający jak sumienna kopia mieszkańca Skandynawii – błękitnooki, z długimi, jasnymi włosami i regularnymi rysami twarzy. Gdyby miał więcej niż metr sześćdziesiąt, wszystkie bywalczynie pubu byłyby jego!

– Pokój wam – powitał smutnie Martina, podchodząc do ich stołu i omiatając czyściutką serwetę plastikową szczoteczką. – Pierwszy raz na Talizmanie?

– Jakoś się wcześniej nie złożyło… – odpowiedział ostrożnie Martin. Właściciel gospody kogoś mu przypominał. Nie chodziło nawet o rysy twarzy, raczej o smutek w spojrzeniu… – Przepraszam… czy opuszczał pan niedawno Talizman?

– A jaki sens? – zapytał niezrozumiale właściciel. I nagle jakby otrząsnął się z zadumy i popatrzył czujnie na Martina. – A co, spotkał pan kogoś podobnego?

Martin zerknął na Irinę. Czyżby nie zauważyła podobieństwa?

– Wie pan, gdyby pana ostrzyc na krótko, zmusić do włóczęgi po różnych planetach, a potem założyć panu jarmułkę i powiesić u pasa rewolwer…