Выбрать главу

Pokoje oddzielały ściany z desek, oklejone zwykłymi papierowymi tapetami. Martin leciutko naderwał tapetę, obejrzał ściankę i usatysfakcjonowany efektem skinął Irinie, obserwującej jego poczynania.

– Idealnie – mruknął. – Kiedy się ściemni?

– Za jakieś dwie godziny. Koło dziesiątej.

– A kiedy ludzie kładą się spać? – Martin zerknął na zegarek. Dziewiętnasta siedemdziesiąt trzy… „Casio-tourist” ustawiony został na tryb „płynnej godziny”. Doba planety dzieliła się na dwadzieścia cztery godziny, ale liczba minut w godzinie była dowolna. Tryb „płynnej doby”, gdy godzina trwała sześćdziesiąt zwykłych minut, za to liczba godzin w dobie nie była w żaden sposób reglamentowana, Martin uważał za mniej wygodny.

– Po dwunastej. A na dole będę siedzieć do rana.

– Doskonale. Jeśli ktoś rzeczywiście uwierzył w twoją grę, to jest ostatnia noc, żeby zdobyć klucz.

– Mogliby również spróbować przejąć go od ciebie w drodze na Stację. Rano.

– Owszem, ale tradycyjnie w tym celu wykorzystuje się noc. Jakby nie było innych zajęć…

Zapadło niezręczne milczenie. Martin odchrząknął i zapytał:

– Jak mylisz, czy ten karczmarz…

– Jurik? – Irina pokręciła głową. – Nie, nie sądzę. On ma dość swojej historii. Po czymś takim człowiekowi odechciewa się grzebania w tajemnicach galaktyki…

– A jednak ty się grzebiesz.

– Ale nas było tylko siedem.

Martin wziął Irinę za rękę, ale ona pokręciła głową:

– Nie. Nie chcę, Martinie. Nie myślisz teraz o mnie, tylko o tamtej Irinie…

To nie była do końca prawda, ale jednak wystarczająca jej część, by Martin puścił rękę dziewczyny i powiedział:

– W takim razie chodźmy się przejść. Jest tu coś ciekawego, prócz tawerny, w której częstują gości koniną?

– Osiedla mieszkalne – Irina ochoczo zmieniła temat. – Kilka tysięcy chałup, w których nocują poszukiwacze… Klimat łagodny, trwałe budowle nie są potrzebne… Wszyscy są mniej lub bardziej przemieszani, chociaż zasadniczo rasy starają się trzymać razem. Są jeszcze dwie karczmy, ale tam zbierają się głównie Obcy.

– Nic dziwnego, że żaden człowiek nie odważył się otworzyć konkurencyjnej tawerny – pokiwał głową Martin. – Jak tu konkurować z gościem, któremu klucznicy bezpłatnie dostarczają towary…

– Jest również supermarket – spółka dio-dao i ludzi, kilka punktów skupu artefaktów, hotel dla kurierów, wożących towary na inne planety – ciągnęła wyliczankę Irina – stacja badawcza aranków…

– Nawet? – Martin uniósł brwi. – Brzmi interesująco. Nie mają zbyt wielu stacji naukowych poza granicami Aranku.

– Nie mają. Ta planeta faktycznie musi być niezwykła – przyznała Irina. – Wstąpiłam tam kiedyś. Próbowałam połączyć się… ze sobą na Aranku, ale się nie udało. A potem jakoś nie miałam ochoty…

– Chodźmy do nich – zdecydował Martin. – Jest o czym pogadać.

Talizman zapewne pozostałby niezbadaną planetą, gdyby nie elektryczność pod nogami. Nie chodziło nawet o wygodę, jaką ona dawała. Po prostu orientacja w białej mgle była praktycznie niemożliwa, pole magnetyczne planety okazało się zbyt niestabilne, żeby używać kompasów, eter wypełniały zakłócenia, a okolica nie obfitowała w naturalne punkty orientacyjne. Główne drogi oświetlano latarniami, ale wystarczyło oddalić się od Amuletu na dziesięć kilometrów, by powrót stał się bardzo problematyczny.

Sytuację ratowały wiechy – małe, autonomiczne „boje”, przypominające odwróconą literę V. Wiechy wbijano w lustrzany kamień i wtedy zaczynała działać mała boja kierunkowa na laserze półprzewodnikowym. Różnica ładunków pomiędzy nóżkami boi w zupełności wystarczała na kilka tygodni pracy. Podobne urządzenia robiono również na Ziemi i innych planetach, ale rynek zapełniały przede wszystkim wygodne i lekkie modele made in Arank. Duży wybór barw rozbłysków i regulacja odstępu między nimi sprawiała, że każdy poszukiwacz mógł wytyczyć własną trasę.

Irina również miała komplet wiech – pęczek kilkudziesięciu lekkich srebrzystych cyrkli. Trzy niebieskie rozbłyski, przerwa, fioletowy rozbłysk, długa przerwa, niebieski rozbłysk. Jak zauważyła z dumą Irina, kod jej wiech uważano za bardzo udany i łatwy do zapamiętania. Poza tym, niebieski i fioletowy były słabo tłumione przez mgłę, co również miało spore znaczenie.

Irina wspomniała też, że kradzież bądź uszkodzenie cudzych wiech uważano na Talizmanie za jedno z największych przestępstw. Za coś takiego przestępcę czekał lincz – zdjęta wiecha mogła kosztować jakiegoś poszukiwacza życie. Za to do dobrego tonu należało umieszczenie starej, wyczerpanej wiechy kilka centymetrów wyżej i podłączenie do nowego źródła zasilania. Jeśli wiecha z jakiegoś powodu nie działała, należało wbić na jej miejsce nową i zaprogramować na częste, białe rozbłyski.

Martin z przyjemnością spoglądał na Irinę, wyjaśniającą mu subtelności życia na Talizmanie. Dziewczyna zmieniła sukienkę na dżinsowy kombinezon, przy pasie miała pęczek wiech i rewolwer, i generalnie wyglądała na doświadczoną zdobywczynię tajemniczej planety.

– Zauważyłeś, jaka dziwna jest ta mgła? – ciągnęła Irina. Do stacji aranków, mieszczącej się w pewnej odległości od osiedla, prowadziła dobrze oświetlona ścieżka. – Jest jakby wilgotna, prawda?

– Aha…

– Ale gdybyś pospacerował z godzinę w zwykłej mgle, całe ubranie miałbyś mokre. A tutaj jest jakiś ogranicznik. Trochę nasiąkasz i koniec.

– Dziwna planeta – przyznał Martin. – A pamiętasz Bezzar i sprężynującą wodę?

– Aha! – Irina roześmiała się. – Rzadka przyjemność – móc spacerować po wodzie jak po lądzie!

Zamilkła nagle i popatrzyła z wyrzutem na Martina.

– Ta dziewczyna na Bezzarze to nie byłam ja.

– To byłaś ty – powiedział Martin. – I przestań się nakręcać. To ty byłaś na Aranku. Ty byłaś na Bezzarze. Wszystko w porządku.

Irina nie odpowiedziała i przez jakiś czas szli w milczeniu. We mgle mrugały różnokolorowe wiechy, oddalające się od Amuletu w różnych kierunkach.

– Wiele osób uważa, że im dalej od osiedla, tym częściej trafia się coś ciekawego w sejfach – odezwała się w końcu Irina. – Ale niektórzy doświadczeni poszukiwacze twierdzą, że to bzdura, że szanse są wszędzie jednakowe. Inna sprawa, że w pobliżu osiedla wszystkie dobre sejfy już do kogoś należą…

– Dobre, to znaczy jakie?

– Te, które znajdują się obok siebie i nie mają wspólnej fazy otwarcia. Dzięki temu możesz chodzić między dwudziestoma sejfami i sprawdzać je po kolei. W niektórych miejscach sejfy występują grupami. Złota Polanka, Wall Street, Złota Uliczka, Srebrne Kopytko…

– Uboga wyobraźnia – uśmiechnął się krzywo Martin.

– A jak ci się podoba Wiaderko bez Denka, Siedź i Patrz, Zagłada Teściowej, Broda Krasnoluda?

– Już lepiej.

– Kiszki na Wierzchu, Protezy Bojowe, Droga Hamowania?

– Dobra, przyznaję, że wyobraźnia miejscowych poszukiwaczy jest nieograniczona! A co to takiego?

– A to jest właśnie stacja badawcza aranków – powiedziała z uśmiechem Irina i Martin pomyślał, że dziewczyna specjalnie go zagadywała, żeby mógł ujrzeć stację w całej krasie.

Pamiętając miasteczko akademickie w Tyriancie, Martin spodziewał się czegoś podobnego – ogromnego, majestatycznego albo racjonalnego, celowego, a w każdym razie czegoś, do czego przywykło oko człowieka.

Ale stacja aranków przypominała raczej domy dio-dao. Skupisko burych pęcherzy o średnicy od dwóch do dziesięciu metrów, niektóre stojące oddzielnie, niektóre połączone… Pęcherze zajmowały co najmniej akr. Przed jednym z nich stało dwóch młodych aranków. Jeden z bronią termiczną (chyba dość popularną wśród aranków), a drugi z ciężkim agregatem, składającym się z plecaka i rury z celownikiem, przymocowanej do plecaka grubym kablem. Ochroniarze nie mieli na sobie tradycyjnych męskich chałatów, lecz połyskliwe, futurystyczne kombinezony.