Выбрать главу

Późnym wieczorem, lub raczej wczesną nocą, Martin i Irina leżeli w łóżku i cicho rozmawiali. Wybrali pokój Iriny częściowo ze względów taktycznych – potencjalni grabieżcy klucza powinni przyjść do Martina, a częściowo ze względów prozaicznych – to łóżko było szersze.

– Klucz nie może być materialny – powtórzyła po raz dziesiąty Irina. – Po prostu nie może.

Martin nie spierał się. Sam wiedział, że złotymi kluczykami otwierają drzwi wyłącznie szczęściarze Buratino, [bohater bajki Aleksego N. Tołstoja Złoty kluczyk, czyli niezwykle przygody pajacyka Buratino] ale Irina niezmordowanie mówiła dalej, jakby przekonując samą siebie:

– Planeta jest od tysięcy lat opuszczona, tak? Nie przetrwałby ani metal, ani plastik. Więc to musi być hasło, kod, jakieś zdanie w języku turystycznym…

– Doggar powiedział, że to nie klucznicy stworzyli planetę – mruknął Martin, wtulając się w ramię Iriny. Ramię było ciepłe, miękkie i potrzebne. W odróżnieniu do nocnych domysłów.

– Nie jest wykluczone, że język turystyczny klucznicy również przejęli od poprzednich gospodarzy Wszechświata! – zmiotła jego dowód Irina. – Dobrze, przyjmijmy, że to nie turystyczny. Zwykła myśl. Słuszna myśl. Takie… zamówienie…

– Hej, dawać mi tu wszechpotęgę, a żywo… – wymruczał Martin.

Irina westchnęła.

– Masz rację. Jeśli zdanie musi być jakoś konkretnie sformułowane, możemy zgadywać do końca świata. Nie, powinno być coś jeszcze! Przecież planety nie porzucono, tylko przestawiono na jałowy bieg. A to znaczy, że oni spodziewali się pojawienia nowych konsumentów.

– Konsumentów… Co za okropne słowo – powiedział Martin i usiadł na łóżku. – Nie masz nic przeciwko temu, że zapalę?

– Stań przy oknie – zarządziła Irinka. – A zresztą, jeśli fajkę, to możesz w pokoju. Tylko nie w łóżku!

– Dobra, następnym razem zdejmę ostrogi – obiecał Martin. – Oraz zejdę z konia. Nigdy nie palę w łóżku.

– Cenne przyzwyczajenie – zauważyła Irina. – Jeśli jeszcze nie pijesz, nie grasz w kasynie i nie chodzisz na baby, to zdumiewające, że taki facet się marnuje.

– Już się nie marnuje – powiedział bezczelnie Martin. – Już zajęty. Irino, wszystko powinno być znacznie prostsze.

– Prostsze niż myśl? – zdumiała się Irina.

– Pamiętasz, że nawet arankowie stworzyli technikę czytania w myślach? I prawie nikt z niej nie korzysta. Strasznie niewygodne. Człowiek nie myśli blokami znaczeniowymi, jest zbyt dużo myśli-pasożytów – odbiór szumu otoczenia, wrażenia zmysłowe…

– Na przykład zapachy. Dobry tytoń, tak przy okazji. Szkoda będzie, jeśli nie rozwiążemy zagadki Talizmanu. Wyobrażasz sobie – gdzieś tu, pod naszymi nogami tkwi wszechpotęga. Pierścień władzy – po dwie sztuki za dwa grosze. A my nie możemy ich podnieść.

– Pierścienie władzy w takiej ilości i za taką cenę mogą produkować wyłącznie w Chinach – mruknął Martin. – I nie należy się po nich zbyt wiele spodziewać.

– Czy kiedykolwiek marzyłeś o wszechpotędze? – spytała Irina.

– O wszechpotędze? – zastanowił się Martin. – Żeby móc absolutnie wszystko? Nie wiem, może w dzieciństwie?… Nie pamiętam.

Irina przekręciła się na brzuch, podparła głowę rękami i popatrzyła na niego – jej sylwetka ledwie rysowała się w słabym świetle, padającym z okna. Zapytała:

– A o czym teraz marzysz?

Martin odpowiedział.

– To nieciekawe i łatwe do zrealizowania – machnęła ręką Irina. – A poza tym?

Martin zastanowił się.

– To pewnie głupio zabrzmi…

– Spróbuj, spróbuj – zachęciła go Irina.

Martin usłyszał słaby szmer na korytarzu i zaczął mówić, jednocześnie nasłuchując:

– Kiedyś przyśnił mi się dziwny sen. Jadę trolejbusem…

– Już mi się podoba – ucieszyła się Irina. – Często jeździsz trolejbusami?

– Często, nie mam samochodu. Przyśniło mi się, że jadę trolejbusem, a on wyjeżdża z miasta, jedzie jakąś pustą drogą… jakby na lotnisko, ale droga kompletnie nieznajoma. Stoję przy oknie, patrzę i wszystko mi się podoba. I nagle widzę, że w moją stronę idzie kontroler. Jest coraz bliżej, a ja wpadam w panikę… Dlaczego? Czyżbym nie miał czym zapłacić kary? Nie wiem… A ten kanar podchodzi do mnie i w tym momencie trolejbus się zatrzymuje. Wyskakuję z niego tuż przed nosem kontrolera i nawet się uśmiecham. Trolejbus odjeżdża, a ja widzę, że od przystanku biegnie droga, jakby wiejska, i wspina się na wzgórze. A na wzgórzu rosną drzewa i stoją domy… Stare, drewniane i bardzo przytulne nawet z daleka…

– Takie domy wydają się przytulne wyłącznie z daleka – zauważyła sceptycznie Irina. – Ojej, przepraszam! Tak ciekawie opowiadasz, aż zapominałam, że to tylko sen.

– Sen – potwierdził Martin. – Zaczynam wspinać się na to wzgórze i nagle widzę, że znalazłem się w małym miasteczku z dużymi podwórkami, starymi drzewami, z jakimiś starymi pompami… Nie wiem, czy widziałaś kiedyś takie miasteczko. Teraz pewnie ich nie ma. Wszystko wokół jest takie… jakby własne, rodzone i od dawna znajome. Czułem się tak, jakbym wrócił do domu. A ludzie, których spotykam, są nieznajomi, ale jakby swoi. Coś takiego się nie zdarza, ale wszyscy się do mnie uśmiechają, a ja uśmiecham się do nich. A potem zatrzymuję się na jakimś podwórku obok piętrowego domu z czerwonej cegły… były kiedyś takie domy, z jednym wejściem na osiem mieszkań…

– Opowiadasz tak, jakbyś tam spędził życie – uśmiechnęła się Irina.

– I podchodzę do ogrodzenia takiego podwórka – niskiego ogrodzenia, symbolicznego, które wcale nie musi niczego chronić czy ukrywać. Spoglądam w dół ze wzgórza i nagle widzę morze. Wyobrażasz sobie? Morze, którego przecież nie powinno tu być! I robi mi się tak dobrze, że postanawiam tu zostać na zawsze. Ale nagle przypominam sobie, że nie zapłaciłem za bilet, a to znaczy, że nie miałem prawa tu przyjechać. Jestem tutaj… nie nielegalnie… po prostu nie powinienem tu być! Wtedy podchodzę do jakiegoś towarzystwa na podwórku – tam są nastolatki, i moi rówieśnicy, i starsi ludzie. Opowiadam im, że nie zapłaciłem za bilet i dlatego muszę odejść. Oni kiwają głowami i odpowiadają, że będą na mnie czekać. Wracam tą drogą, schodzę ze wzgórza, a miasteczko za moimi plecami topnieje i rozpływa się. A ja budzę się – z uśmiechem. I przez cały dzień uśmiechałem się do wszystkich przechodniów na ulicy. Chociaż to się nie zdarza.

Irina spytała – nie od razu, jakby spodziewała się kontynuacji:

– Marzysz o tym, żeby znaleźć takie miasteczko? Żeby tam wrócić?

– Marzę o tym, żeby zawsze płacić za przejazd – odparł Martin. – I nie tylko w sensie dosłownym.

– Rozumiem – powiedziała po prostu Irina. – Nie jestem głupia. Chodź do mnie, Martinie.

Martin odłożył fajkę. Wziął z krzesła spodnie, założył, a potem wyjął z kieszeni rewolwer.

– Coś ty? – szepnęła Irina.

Z zagadkową miną Martin przyłożył lufę pistoletu do ust, jakby mówił: „Cii!”, podszedł do drzwi, delikatnie odsunął zasuwkę i jednym szarpnięciem otworzył drzwi.

Na korytarzu było pusto, ale Martina wcale to nie speszyło. Wyskoczył na korytarz i rozległ się huk otworzonych na oścież drzwi sąsiedniego pokoju. Po chwili Martin pojawił się znowu, prowadząc przed sobą szczupłego, pryszczatego szesnastolatka. Irina już włożyła szorty i zapinała bluzkę.

– Czuj się jak u siebie w domu – zwrócił się Martin do jeńca. – Usiądź sobie wygodnie…

Mocne pchnięcie pomogło chłopcu pokonać odległość dzielącą go od krzesła. Kołysząc rewolwerem, Martin podszedł do jeńca, położył ciężko rękę na jego ramię i zmusił go, żeby usiadł.