– Mimo to chętnie ją poznam! – Martin odruchowo podniósł głos.
– Jest tylko jedna. Będziemy zmuszeni zlikwidować zarówno ciebie, jak i dziewczynę.
– A co z tajemnicą? – oburzył się obłudnie Martin. – Przecież tylko ja znam rozwiązanie zagadki!
– Odtworzymy twój dzisiejszy dzień – wyjaśnił Doggar. – Wszystkie słowa, które powiedziałeś i usłyszałeś, wszystko, co zobaczyłeś. I zrozumiemy to, co ty zrozumiałeś.
Irina dotknęła ramienia Martina i szepnęła:
– On nie kłamie… i pewnie im się uda…
– Jestem pracownikiem rosyjskiego urzędu bezpieczeństwa! – krzyknął Martin. – Moja śmierć zostanie odebrana jako akt agresji przeciwko całemu mojemu państwu!
Doggar roześmiał się.
– Co za brak szacunku – Martin popatrzył na Irinę. – Sława KGB nie dotarła jeszcze do Aranku… Dobra, jak sobie chcecie…
W chwilę później podniósł broń termiczną, przesunął bezpiecznik na minimalną moc, jak pokazywał mu kiedyś Gatti, i strzelił w turbinę najbliższego helikoptera.
Promień był niewidoczny i w pierwszej chwili wydawało się, że nic się nie dzieje. Potem helikopter pochylił się do przodu, turbina na lewym pylonie [belka podwieszeń, służąca do zamocowania pod skrzydłami lub kadłubem dodatkowego wyposażenia] wypluła długi język płomienia i zagrzechotała jak wypełniona złomem żelazna beczka. Helikopter poszedł ciężko w dół, ale nim dotknął ziemi, otulił się obłokiem tęczowej piany – milionem baniek mydlanych wielkości pięści. Ogień zgasł i maszyna wylądowała miękko. Pozostałe helikoptery uniosły się wyżej.
Martin chwycił Irinę za rękę i zaczął biec, ciągnąc ją za sobą.
– Dokonałeś wyboru – rzekł Doggar z wyczuwalnym smutkiem. – Bardzo mi przykro.
– Przecież oni nas obserwują, wiedzą, gdzie jesteśmy! – krzyknęła Irina. – Nie zdążymy dobiec do Stacji! A na Talizmanie nie ma nikogo silniejszego od aranków!
Martin nie odpowiadał.
Biegli, oddalając się od głównej ulicy Amuletu, biegli obok wbitych w skalę łomów, ciągnących darmową elektryczność, obok chaotycznie rozrzuconych domków z blachy i desek, z których wychodzili przestraszeni ludzie i Obcy. W ogólnym zamieszaniu na Martina i Irinę nikt nie zwracał uwagi.
Z tyłu znowu ryknęły turbiny helikopterów.
– Na co możemy liczyć? – krzyknęła Irina.
– Na wszechpotęgę! – odparł w biegu Martin. Dziewczyna zrozumiała i zamilkła. Teraz biegli obok siebie, pochłonięci zwierzęcą walką o życie.
I wpadli prosto na grupę uzbrojonych poszukiwaczy, zmierzających w stronę tawerny. Wśród nich był stary Japończyk, Matjas oraz dwóch geddarów.
Martin zatrzymał się, ciężko dysząc. Odsunął Irinę za siebie.
– Znalazłeś – stwierdził Japończyk. – Tak?
Martin skinął głową.
– Gdzie detonator? – zapytał ostro jeden z geddarów.
– Jeśli umrę, znajdzie się u aranków. U całej planety jednocześnie, to słynni kolektywiści. Jeśli zdążę odejść – odkryjecie tajemnicę sami. Kiedyś – powiedział Martin, łapiąc oddech. – Decydujcie.
Geddar wyciągnął zza pleców miecz, ale Japończyk powiedział coś ostro w języku geddarów, a Obcy skłonił głowę i cofnął się o krok.
– Nie powiesz? – rzekł ze smutkiem Japończyk.
Martin pokręcił głową.
– W takim razie nie oddaj im tajemnicy – burknął Matjas. – To powinno należeć do jednego człowieka, albo do wszystkich istot jednocześnie! Ale nie do jednej jedynej rasy!
Popatrzył na geddarów i oni skinęli głowami. Nie mówiąc już ani słowa, poszukiwawcze ruszyli do przodu, omijając Martina i Irinę. Tylko Japończyk, trzymający w ręku uzi, odwrócił się i powiedział:
– Nie możemy dać ci zbyt wiele… w najlepszym razie – piętnaście minut.
– Potrzebuję przynajmniej dwadzieścia cztery i pół – odpowiedział poważnie Martin.
Japończyk skinął głową i skrył się we mgle.
– To bardzo głupia decyzja – dobiegło spomiędzy chmur. – Rasa aranków nie ma zamiaru panować we Wszechświecie. Po wszechstronnym zbadaniu detonatorów zostaną one udostępnione wszystkim rozumnym rasom.
– Najnowsza wersja… – mruknął Martin, znowu zaczynając biec.
Na górze rozległ się syk i mgłę rozcięły słupy błękitnego światła – jakby helikoptery leciały teraz nad osiedlem z włączonymi reflektorami.
– Nie będziesz miał tych swoich dwudziestu czterech minut… – powiedziała w biegu Irina.
– Zabili ich? – zapytał Martin.
– To coś innego… widziałam na Aranku… paraliż mięśni… dobrze, że nas nie zahaczyło… mieliśmy szczęście…
Martin miał inne zdanie na temat zwrotu „mieć szczęście”, ale nie mógł wyjaśnić tego na głos. Niech arankowie nadal tkwią w przekonaniu, że mają przed sobą głupią dzicz.
Z nieba dobiegł głos Doggara:
– Nie jesteśmy skłonni do bezsensownego okrucieństwa. Nie chcemy zła. Macie jeszcze szansę, żeby się poddać.
Martin i Irina właśnie zdążyli wybiec z dzielnicy slumsów, gdy wysoko w górze przeleciał helikopter, zalewając osiedle błękitnym światłem. Rozległo się kilka strzałów – ślepych, bezsilnych strzałów w zamglone niebo – i zapadła cisza. Martinowi udało się zauważyć, jak upadają rozbiegający się we wszystkie strony poszukiwacze. Jeśli nawet ktoś zdążył uciec, nie należało spodziewać się po nim pomocy.
– Czego potrzebujesz? – krzyknęła Irina. – Mów!
– Sejfu! I najlepiej szybkiego!
Przeszli w bród dość płytką rzeczkę, na której brzegach w mizernych warstwach żyznej gleby rosły miejscowe drzewa. Od razu zrozumieli, dlaczego osiedle nie rozbudowało się w tę stronę. Wydawało się, że powierzchnia składa się z litych skał – od małych, wzrostu człowieka, do ogromnych, sięgających aż do pułapu mgły.
– Szukaj wiechy! – poleciła Irina. – Tam jest czyjaś ścieżka…
Po łańcuszku zielono-niebieskich wiech dobiegli do kolejnego skupiska sejfów – niezbyt bogatego i raczej nie posiadającego głośnej nazwy.
– Wolny, wolny, wolny… – mówiła Irina, pochylając się nad pokrywami sejfów i odczytując numery. – Same wolne! Szybkie mają „S” po numerze!
– Tam są inne – zauważył Martin i pobiegli do drugiego skupiska wiech, otaczających grupę sejfów. Zostało im trzysta metrów, gdy w powietrzu rozległ się huk i mgłę rozcięła kolumna świetlistego błękitu.
– Rozbiegamy się! – krzyknęła Irina, ale nie zdążyli. Kolumna przesunęła po niej brzeżkiem świetlnej plamy i pomknęła dalej.
Martin strzelił w powietrze, rozładowując wściekłość. Gdy chwilę później pochylił się nad Iriną, ona niezgrabnie poruszała się na kamieniach, próbując się czołgać. Miała sparaliżowaną połowę ciała.
– Co za pech… – szepnęła dziewczyna. Jeden kącik warg pozostawał nieruchomy i słowa były ledwie zrozumiałe. – Biegnij! Zdążysz!
Martin mógłby jej wyjaśnić, że pech i fart nie mają tu nic do rzeczy. Po prostu arankowie dysponowali znakomitymi strzelcami i świetnymi systemami naprowadzającymi. Obciążenie uciekającego wroga rannym towarzyszem to manewr znany od tysięcy lat.
– Biegnij! – powiedziała Irina, dotykając lewej ręki Martina. I on poczuł, jak dziewczyna wyciąga z jego kabury rewolwer. – Zatrzymam ich!
– Nie wygłupiaj się! – krzyknął Martin, powstrzymując jej rękę. – Musisz się poddać, rozumiesz?
Musnął jej wargi szybkim pocałunkiem i zaczął biec po czarnym, śliskim kamieniu. Nawet nie czuł złości. Arankowie rzeczywiście nie byli okrutni. Nie zabijali. Nie kłamali. Po prostu metodycznie dążyli do celu.
Niewykluczone, że naprawdę podzielą się z innymi rasami tajemnicą Talizmanu. Ale nie biorą pod uwagę tego, co tymczasem może się zdarzyć…