Выбрать главу

Druga grupa sejfów była znacznie bogatsza. Co najmniej kilkanaście kamiennych luków i już na pierwszym widniała litera „S”.

Martin usiadł przy luku i próbował uspokoić oddech. Wyjął nóż – wierną wojskową „Osę” – i powiedział w przestrzeń:

– Ciekawe, co? Komputery komputerami, ale czegoś wam jednak brakuje…

Doggar milczał. Turbiny helikopterów nie huczały.

Martin uśmiechnął się. Nawet ziemskie helikoptery nie latały z takim łoskotem. Maszyny aranków powinny być absolutnie bezszelestne…

Wziął broń termiczną, przełączył na maksymalną moc i przesunął dźwigienkę ogniskowania, żeby objąć promieniem jak największą przestrzeń.

A potem przez dwadzieścia sekund strzelał po omacku do zamglonego nieba, gdzie helikoptery wisiały bezgłośnie, czekając aż głupi człowiek odkryje mądrym arankom tajemnicę Talizmanu.

Martin dostrzegł na niebie trzy wybuchy i usłyszał upadek pięciu maszyn. Jedna spadła szczególnie głośno, nawet mgła nie mogła stłumić zgrzytu metalu po skale. Albo piana ochronna nie zdołała zamortyzować upadku z tak dużej wysokości, albo system ratowniczy okazał się równie czuły na strzał z broni termicznej, jak silnik.

– Przykro mi – powiedział Martin, odrzucając broń, gdy na kolbie zapaliło się czerwone światełko. – Ale wy zaczęliście pierwsi.

W głosie Doggara, który dobiegał teraz z ziemi, brzmiała wściekłość:

– Martinie! Jeśli moim podwładnym coś się stało, wytoczę z ciebie krew – kropla po kropli!

– Dzięki, zrobię to sam – odrzekł Martin, odkręcając pokrywę sejfu.

W sejfie leżał układ – półprzezroczysta trójkątna płytka. Detonator jakiejś nieznanej rasy… Martin wyrzucił ją.

A potem przejechał nożem po ręce i strząsnął na dno kamiennej czaszy kilka kropel krwi.

5

To nie była logika, czyli najlepszy przyjaciel rozumu. Ani intuicja – znakomita proteza rozsądku.

To wrażenie na granicy snu i jawy.

I tak właśnie powinno być!

Każdy może przyjść i odebrać swoją wszechpotęgę. W tym celu każdy powinien nieść w sobie hasło… A czy może być coś lepszego od krwi?

Od czasów pierwszych, małych bogów, którym oddawali cześć pierwotni praszczurowie. Od czasów okrutnych bogów, którzy tak ukochali smak krwi.

Starożytna pamięć ludzkości przechowywała tę prawdę – być może od pierwszej wizyty kluczników. I gdy łączność między światami została zerwana, gdy Talizman stał się niedostępny, krew nadal lała się na ołtarzach, w daremnej modlitwie do milczących niebios.

Martin zasunął kamienną pokrywę sejfu. Ustawił czas na zegarku – dwadzieścia cztery i pół minuty. I położył się na brzuchu, ściskając w ręku remingtona. Nie wiedział, czy arankowie mogą obserwować jego działania, ale nie wątpił, że będą próbowali mu przeszkodzić.

– Jesteś pewien, że wszystko jest takie proste? – dobiegło z mgły. Wzmocniony głos tracił część intonacji, ale nadal słychać było w nim ciekawość. Czystą, niezmąconą ciekawość badacza.

– Jestem – powiedział Martin. – No to jak, pokój?

Doggar roześmiał się niewesoło.

– Nie da rady. Za daleko się posunąłeś. Nie mogę powiedzieć o tobie nic złego, ankieta w naszej bazie danych jest bardzo pozytywna… ale nie jesteś arankiem.

– Nie jestem – przyznał Martin. – Wybacz.

– Sam wiesz, że nie pokonasz trzydziestu zawodowców – kontynuował Doggar. – Tym bardziej, że ładunek w twojej broni termicznej powinien się już skończyć.

– Sprawdź – zachęcił go Martin. Poruszył lufą, usiłując pochwycić w celownik optyczny cokolwiek prócz mlecznej mgły. Cholera… Był praktycznie ślepy. – Przy okazji, co tam było o zawodowcach? A więc to nie są młodzi uczeni?

– Specjalista przypomina fluksję – odparł Doggar. – A harmonijnie rozwinięta osobowość powinna umieć wszystko. Martinie… mam znakomitą propozycję.

– No? – krzyknął Martin. Obaj grali na czas, a to mogło oznaczać tylko jedno – we mgle podkradają się do niego harmonijnie rozwinięci arankowie.

– Poddaj się, a wtedy darujemy życie tobie i twojej kobiecie. Tymczasowe zesłanie… w jakimś przyjemnym zakątku naszej planety. A gdy otworzymy powszechny dostęp do Talizmanu, zwrócimy wam wolność.

– Kusząca propozycja… – westchnął Martin. We mgle pojawił się ledwie zauważalny cień i Martin pochwycił go w celownik.

– No i jak?

– Nic z tego – odparł Martin, naciskając spust. Krótki okrzyk upewnił go, że ruch nie był złudzeniem.

– Ale z ciebie dureń… – powiedział ze smutkiem Doggar. – Strzelając do moich ludzi, niczego nie osiągniesz.

– Trafiony? – zainteresował się Martin.

– Trafiony – potwierdził Doggar.

– Dobra – rzekł Martin. – A-4!

I strzelił do kolejnego przemykającego się cienia.

– Ranny – skomentował Doggar. – Ale na razie nikogo nie zabiłeś. Masz jeszcze szansę.

– To na co czekasz, do licha? – wykrzyknął Martin. – Oszczędzasz ludzi? Brak ci odwagi?

Mgła. Szczelna, biała mgła. I krople krwi w sejfie – w naiwnej nadziei, że krew przemieni się w detonator.

– Nie chcę cię zabić – odparł spokojnie Doggar. – Jesteś dobry. Odgadłeś tajemnicę Talizmanu. Klucznicy wyraźnie się tobą interesują. Ich zdanie wkrótce przestanie mieć znaczenie, ale mimo wszystko… Po co miałbym niszczyć wroga, który mógłby stać się przyjacielem?

Martin milczał. Miał wrażenie, że Doggar nie kłamał, i to komplikowało sytuację. Jak trudno strzelać do w sumie sympatycznych aranków…

– Wystarczy, że wydam rozkaz – ciągnął Doggar – a wszystko wokół zapłonie. Rozumiesz? Nie muszę wysyłać swoich chłopaków do walki wręcz. Jedna salwa z miotacza plazmy… a zapewniam cię, że strzelca aż swędzą ręce!

– No to na co czekasz? – zapytał znowu Martin. Zostało jeszcze dwanaście minut. Wieczność.

Słaby szum i stłumione głosy sprawiły, że Martin stał się czujny. Po chwili usłyszał wesoły głos Doggara.

– Sytuacja uległa zmianie, Martinie. Mamy twoją kobietę.

– Kłamiesz – rzekł Martin. Musiał coś powiedzieć.

– Irina-ken, niech pani coś powie – poprosił uprzejmie Doggar.

– Martinie, nie wychodź! – rozległ się we mgle głos Iriny. – Nic mi nie zrobią!

– Być może – rzekł Doggar. – Ale czy on jest tego pewien? I czy ty jesteś tego pewna?

– To podłość! – wrzasnął Martin. – Żeby brać kobietę jako zakładnika…

– Jeśli w ten sposób można uratować dwa życia – dlaczego nie? – zdumiał się Doggar. – Proponuję, żebyś wstał i poszedł do przodu. W twoich rękach nie powinno być broni.

Martin zamknął oczy. Pogładził ciepły kamień luku, pod którym dojrzewał detonator.

– Martinie! – krzyknęła Irina.

– Jestem – powiedział Martin, nie otwierając oczu.

– Oni naprawdę mogą użyć miotacza – w głosie Iriny był smutek. – Helikopter Doggara spadł na skały przy urwisku… bardzo wygodnie.

– I co proponujesz? – zapytał Martin. Irina zaśmiała się.

– Kocham cię, Martinie. Nie wychodź!

Lekki szum i cisza.

– Doggar-ken, niech Irina coś powie – poprosił Martin, podnosząc głowę.

Doggar odpowiedział nie od razu.

– Martin-ken, jest mi naprawdę bardzo przykro. Irina nie kłamała. Jesteśmy na dość dużej wysokości. Ona… to mógł być skutek uboczny paralizatora…

Martin próbował wycelować na dźwięk. W duszy czuł pustkę.

– Bardzo mi przykro – powtórzył Doggar. – Skoczyła z urwiska. Widzę ją… niewyraźnie. Jeśli teraz wyjdziesz, spróbujemy ją wyciągnąć. Nasza medycyna…