Klim westchnął, wsunął lufę pistoletu do wody, zmywając krew. Fokoid z rozwaloną głową leżał na brzegu. Pachniało prochem i krwią.
– On nie umie mówić. To pies, Martinie.
– Co?
– Nie wiesz, co to jest? To zwierzę, khannan! Geddarowie trzymają je, jak my trzymamy psy, są trochę bardziej inteligentne, umieją posługiwać się przedmiotami. Klucznicy pozwalają zabierać ze sobą oswojone zwierzęta, więc geddarowie sprowadzili khannany tu na Bibliotekę. Na suchych planetach nie mogą żyć, ale tutaj mają idealne warunki, pomagają łowić ryby, bawią się z dziećmi…
Martin ochłonął i zabrał ręce z broni, mamrocząc: – Wybacz… ja…
– Myślałeś, że Klim, zły dyrektor osiedla, zabił dziewczynę cudzymi rękami… płetwami? – Klim splunął do wody. – Dobrze, zapomnijmy o tym. Nie dałoby się go przesłuchać.
Martin popatrzył na wysepkę, gdzie nad leżącą Iriną pochylali się mieszkańcy, i pobiegł do nich, sam nie wiedząc, po co.
Ludzie rozstąpili się przed nim. Dziewczyna żyła jeszcze, ale konała. Kamienie pod nią zalane były krwią, w sennych oczach czaiła się pustka. Oddychała ustami, z których nadal sączyła się krew. Martin z przerażeniem dostrzegł w gardle ostry koniec szpikulca. Przebił jej on język na wylot. Przykucnął, dotknął czoła Iriny w bezsensownej próbie ukojenia strachu przed śmiercią.
Ale w oczach nie było strachu, lecz irytacja i nadciągający sen. Najmocniejszy. Ostatni.
– Wynocha! – wrzasnął ktoś nad jego uchem, odganiając ciekawskie dzieciaki. Irina próbowała coś powiedzieć, ale oczywiście nic z tego nie wyszło. Na wykrzywionej bólem twarzy pojawił się jakiś szalony, zawzięty upór i Martin poczuł słaby dotyk jej ręki. Popatrzył na palce dziewczyny, które mozolnie, z determinacją układały się w litery.
Zdążyła pokazać sześć liter i jedną cyfrę, nim ręce odmówiły jej posłuszeństwa, a oddech ustal.
Martin przycisnął ucho do piersi dziewczyny, próbując usłyszeć bicie serca. Ciało Iriny było ciepłe i sprężyste. Młode, zdrowe, piękne ciało… To była tak straszna, idiotyczna, bezsensowna śmierć, że Martin odskoczył od Iriny jak oparzony.
Irina Połuszkina, lat siedemnaście, przyszła chluba ziemskiej lingwistyki, nie żyła.
Klim podszedł i popatrzył na dziewczynę:
– Khannan cisnął zaostrzony rybi grzbiet. Bardzo twarda kość, sami wykorzystujemy ją do pracy…
– Zdołałby sam zrobić ostrze? – spytał Martin, nadal klęcząc nad martwą dziewczyną.
– Oczywiście. Płetwy khannana są bardzo zręczne, na końcach dzielą się na rudymentarne palce. Rybę zjadł, grzbiet wyszlifował na kamieniach. Za tysiące lat to będzie bardzo rozumna rasa.
– Ale dlaczego? – Martin podniósł oczy na Klima, obrzucił spojrzeniem milczący tłum. – Czy te stworzenia atakują ludzi?
Klim pokręcił głową.
– Nigdy dotąd nie zdarzyło się coś podobnego. Nigdy. Ale kilka khannanów zgubiło się albo uciekło… Mogły zdziczeć.
– I zaatakować dziewczynę, stojącą w tłumie ludzi? – Gdyby sytuacja nie była tak tragiczna, Martin roześmiałby się. – Klim, on się zachowywał jak najemny zabójca! Jak poszczuty pies… Ktoś go nasłał!
Klim rozłożył ręce i mruknął:
– Mogą nazywać nas faszystami, ale od dzisiaj zabijemy każdego khannana, który zbliży się do osiedla…
Martin wstał. Tak bardzo żal mu było dziewczyny… Jeszcze nigdy tak dokumentnie nie zawalił powierzonego zadania.
– Pochowamy ją – rzekł Klim. – Mamy specjalny kanał… Tu inaczej nie można, Martin…
Martin skinął głową. Klim zawahał się i dodał:
– Zazwyczaj ubranie i rzeczy zmarłych dzielimy między siebie, ciągle wszystkiego brakuje, ale jeśli chcesz je zabrać…
– Przejrzę jej rzeczy – powiedział Martin. – Część na pewno zabiorę dla rodziców, a resztę… – popatrzył na bose stopy stojącej obok niego Indianki. – Rozumiem. Postępujcie zgodnie ze swoimi zwyczajami.
Martin nie miał ochoty patrzeć, jak ci ludzie, szczerze przezywający śmierć Iriny, będą ją rozbierać. Jeszcze większy wstręt budziła myśl, że to piękne ciało, które kwadrans temu budziło we wszystkich mężczyznach jednakowe emocje, zostanie bezwstydnie obnażone. Na jego policzku pozostało ciepło dziewczęcej piersi, szokujące ciepło martwego ciała…
Martin odszedł na bok, ale nie wytrzymał i odwrócił się.
Na szczęście mężczyźni nie zbliżali się do Iriny. Zostały tylko kobiety, które zbiły się w ciasny krąg. Nie trwało to długo – w czyichś rękach mignęły szorty w kolorze khaki, w innych białe figi, z tłumu wyśliznęła się kobieta z zakrwawioną koszulką. Podeszła z nią do kanału i zaczęła prać.
Przez głowę Martina przepłynęła leniwa myśl, że w tym podziale majątku jest coś z kanibalizmu. Jednak Martin zbyt dobrze wiedział, jak trudno przeżyć na obcej planecie i zachować ludzkie oblicze. Odwrócił się, przysiadł nad kanałem i zaczął zaciekle szorować ręce i twarz, ścierając pękiem wodorostów wspomnienie o żywym i martwym ciele na swojej skórze.
– Martin… – to była Indianka, już w sportowych butach Iriny. Na jej mokrej dłoni leżał żeton podróżnika i łańcuszek z małym, srebrnym krzyżykiem. – Trzeba to oddać rodzicom.
– Nie, w tym trzeba pochować – zaprotestował Martin, patrząc na krzyżyk, ale od razu zamilkł. – Dobrze. Dziękuję.
– Nie gniewaj się na nas – poprosiła Indianka.
– Nie gniewam się.
Po chwili podszedł Klim. Usiadł obok, popatrzył na Martina ze smutkiem.
– Czy Irina coś powiedziała?
Martin zrzucił plecak, sięgnął do bocznej kieszeni po mydło. I pokręcił głową.
– Ani jednego dźwięku.
5
Do Stolicy Martin dotarł po zapadnięciu zmroku. Pomogła mu latarnia – wprawdzie nieustające rozbłyski drażniły, ale były doskonałym punktem orientacyjnym. Pewnie, że nie jest łatwo zasnąć, gdy kolorowe błyski przebijają się nawet przez zamknięte powieki, ale do wszystkiego można przywyknąć. Zresztą, latarnia dawała jeszcze jedną korzyść, którą Martin docenił, dochodząc do namiotowego miasta – zastępowała oświetlenie uliczne. Jak się już człowiek przyzwyczaił, można było całkiem znośnie poruszać się w świetle tego czerwono-zielono-białego stroboskopu. Martin nie musiał oszczędzać baterii, ale zgasił latarkę, żeby się nie wyróżniać.
Nocą całe osiedle wydawało się bardziej ożywione niż za dnia. Między namiotami prześlizgiwały się cienie tych Obcych, którzy prowadzili nocny tryb życia, poza tym wielu ludzi wolało spać w czasie upalnego dnia. Na niewielkiej wysepce, na której wszystkie obeliski zostały bezlitośnie przewrócone, Martin zobaczył najprawdziwszą dyskotekę. Grzmiał odtwarzacz, tańczyła młodzież – ludzie i nieludzie. Szarpane ruchy, gwałtowny rytm i rozbłyski latarni zlewały się, dając dziką, hipnotyczną scenę.
Martin postał chwilę, przyglądając się tańczącym, potem ruszył dalej. Szedł plażą, na której niedawno opalały się nudystki. Kobiety jakby zapadły się pod ziemię, za to nad wodą siedziało dwóch potężnych mężczyzn, którzy chichotali, rozmawiając. Do Martina doleciało:
Nieźle było, Lowa, co?
Nieco dalej, na wysepce, na której oszczędzono obeliski, ktoś grał na gitarze i śpiewał po hiszpańsku – o galeonach, piratach i sztormach. Martin zatrzymał się i posłuchał chwilę.
Życie Stolicy tętniło.
Co szkodziło Irinie Połuszkinej zostać w tym osiedlu? zresztą, kto mógł zaręczyć, że to uratowałoby ją przed zabójca?
Martin nie miał najmniejszych wątpliwości, że atak był świadomy… na ile w ogóle mówić można o świadomości khannanów. Ktoś napuścił tę półrozumną istotę na dziewczynę. Wydał rozkaz i zabił ją – pewniej, niż gdyby nacisnął spust. Być może khannan wiedział, że nie ma szans, by się uratować, ale nie mógł nie posłuchać rozkazu.