– A czym był wulkan, który strzelał do statku?
– System ochronny kluczników.
– To nie w ich stylu – pokręcił głową Martin. – Oni wolą ciche zniknięcia. Ale z drugiej strony, to wersja równie dobra jak każda inna.
Dawid skinął głową.
– Na pewno… ale od tamtej pory wolałem planety, które nie mają księżyców.
Roześmieli się – prawidłowa reakcja ludzi, żywiących do siebie szacunek.
– Jednak pójdę. – Martin wstał. – Nie będę czekał na pańskiego przyjaciela. Ma pan pocztę na Ziemię?
– Tak. – Dawid zerwał się, skoczył do namiotu i po chwili wrócił z potężną paczką. – Mam tu listy, dyskietki… żetony tych, którzy zginęli… i trochę próbek dla uniwersytetu… może być? To najwyżej trzy kilo…
W jego głosie pojawiły się delikatne, proszące nutki.
– Nie ma sprawy – skinął głową Martin.
Uścisnęli sobie ręce i Martin poszedł w kierunku Stacji. Na werandzie nie było nikogo, ale Martin szedł pewnym krokiem człowieka, któremu wyznaczono spotkanie na konkretną godzinę.
I klucznik pojawił się. Wyszedł na werandę, przymknął za sobą drewniane drzwi, usiadł w fotelu i zaczął zapalać fajkę. Miał na sobie szlafrok frotte – albo zmarzł, albo właśnie wstał z łóżka.
Martin zatrzymał się przed schodkami.
Klucznik dmuchał, ssąc fajkę i raz po raz pstrykając zapalniczką. W końcu fajka zadymiła się równo i klucznik z zadowoleniem usiadł wygodnie w fotelu. Popatrzył na Martina i w jego spojrzeniu była albo serdeczna ironia, albo lekkie rozdrażnienie.
– Witaj, kluczniku – powiedział Martin.
– Witaj, wędrowcze – skinął klucznik. – Wejdź i odpocznij.
Martin wszedł i usiadł naprzeciwko klucznika. Pomilczał chwilę, po czym powiedział:
– Chciałbym opowiedzieć ci pewną historię.
– Smutno tu i samotnie, wędrowcze – rzekł klucznik. – Porozmawiaj ze mną, wędrowcze.
Martin przymknął oczy. Nie wiedział jeszcze, o czym będzie mówił. Zawsze najlepsze okazywały się te historie, których zakończenia nie znał do ostatniej chwili. Martin wiedział teraz tylko jedno – za chwilę zacznie mówić o…
– Rodząc się, człowiek niesie w sobie świat – powiedział Martin. – Cały świat, cały wszechświat. On sam jest wszechświatem. A wszystko, co jest wokół, to tylko cegiełki, z których składa się jaźń. Mleko matki, które karmi ciało, powietrze, kołyszące błonami bębenkowymi, niejasne obrazy, rysowane na siatkówce oka przez fotony, przenikający do krwi odżywczy tlen – wszystko nabiera realności dopiero wtedy, gdy staje się częścią człowieka. Ale człowiek nie może brać, nie dając nic w zamian. Fekaliami i łzami, dwutlenkiem węgla i potem człowiek znaczy swoje ślady w nieistniejącym wszechświecie. Żywy, płaczący wszechświat pełznie przez iluzoryczny świat, przemieniając go w świat rzeczywisty.
Klucznik milczał, ssąc fajkę. Martin nabrał powietrza:
– I człowiek tworzy swój wszechświat. Tworzy z siebie, ponieważ tylko on jest rzeczywisty. Człowiek rośnie i zaczyna oddawać coraz więcej. Jego wszechświat rośnie z wypowiedzianych słów, uścisków dłoni, obtartych kolan, iskierek w oczach, śmiechu i łez, tego, co zostało zniszczone, i tego, co zostało zbudowane. Człowiek oddaje swoje nasienie i rodzi dzieci, człowiek tworzy muzykę i oswaja zwierzęta. Dekoracje wokół stają się coraz bardziej wyraziste, ale nie staną się rzeczywiste, dopóki człowiek nie stworzy wszechświata do końca – oddając mu ostatnie ciepło ciała, ostatnią krew serca. Przecież świat musi zostać stworzony, a człowiek nie ma z czego tworzyć światów. Tylko z siebie.
Klucznik odłożył fajkę.
Martin czekał.
– Rozwiałeś mój smutek i samotność, wędrowcze. Wejdź we Wrota i kontynuuj swą drogę.
Martin skinął klucznikowi i wstał.
– Można uznać, że każdy jest wszechświatem – odezwał się znowu klucznik. – Można przyjąć, że jest tylko literą w krótkiej historii wszechświata. To niewiele zmienia, Martinie. Czy stajemy się po śmierci wszechświatem, czy tylko literą na obelisku, co to za różnica dla zmarłego?
Martin odwrócił się. Najszybciej, jak mógł.
Klucznika już nie było, tylko słabo dymiła zapomniana fajka.
Zresztą, co za różnica? Czy klucznik siedzi w fotelu, czy przeniósł się o tysiące lat świetlnych, co za różnica, skoro klucznicy nie odpowiadają na pytania?
Ale Martin mimo wszystko powiedział:
– Dziękuję, kluczniku.
Część druga
Prolog
Człowiek, goniący za przyjemnościami życia, czy mówiąc w sposób wyszukany – sybaryta, zawsze niezwykle poważnie traktuje kwestię jedzenia. Jest pewien urok w kolacji w restauracji – klasycznej, nieco staromodnej, ze sztywnymi od krochmalu białymi obrusami, porcelaną i kryształami, częstą zmianą srebrnych sztućców i dyskretnymi kelnerami, broń Boże nie kelnerkami: niestała i humorzasta kobieca ręka nie powinna być obecna przy narodzinach i serwowaniu jedzenia! Mniej eleganckie zakłady również mają swój klimat: pstrokate, kraciaste serwety, syczące za niedomkniętymi kuchennymi drzwiami rondle… Tu uśmiechnięci młodzi ludzie podadzą wam coś oryginalnego i tradycyjnego, tu spędzicie miło czas w otoczeniu urzędników, wiecznie spieszących się prawników i hałaśliwych turystów, przyrośniętych do swoich kamer i aparatów. Zdecydowanie odrzucamy zakłady zbiorowego żywienia typu fast food, niezależnie od ich cudzoziemskiej nazwy i niezależnie od „smakowitości” plastiku, nakładanego na jednorazowy talerz. O, nie! Jeśli poważnie traktujecie swoje zdrowie, jeśli cenicie sobie chwile kulinarnych przyjemności, bułka z kotletem jest na z góry straconej pozycji!
Ale mimo wszystko prawdziwą miarą kulinarnych przyjemności, alfą i omegą sybaryty, pozostaje przygotowany własnoręcznie obiad domowy. Dopiero wtedy staje się jasne, czy jesteś dygoczącym stworzeniem, naroślą na nie wymagającym żołądku, czy też masz pełne prawo komenderować owym żołądkiem oraz hołubić go, nie pozwalając lenistwu, apetytowi i sokom trawiennym wtargnąć w proces przygotowywania posiłku!
Dziś wieczorem Martin podejmował wujka u siebie w domu. Zdarzało się to niezbyt często, wujek był sędzią sprawiedliwym, lecz srogim, i Martin nieco się denerwował. Czasu miał mało, na Ziemię wrócił dopiero rano i dlatego musiał zdać się na improwizację. Po dokonaniu przeglądu lodówki wpadł w przygnębienie i zaczął przemyśliwać o nabyciu w pobliskiej restauracji kaczki po pekińsku i podaniu jako tworu własnych rąk. Ale myśl o tak niegodnym postępku obudziła w Martinie taki wstręt, że szybko pokonał chwilową słabość i postanowił walczyć do końca.
Wyjął z zamrażalnika syberyjskie pielmienie – to niezbyt wyszukane danie w umiejętnych rękach mogło okazać się prawdziwym delikatesem. Jakże poniżono prawdziwe pielmienie sprowadzając je do rozmiękłych kawałków ciasta i subproduktów, marznących w celofanowych paczkach na prosektorskich półkach supermarketów! Nie wierzcie fałszywym uśmiechom wiecznie głodnych bohaterów reklam, którzy kostki rosołowe gotowi są zjeść na surowo! Nie dajcie się nabrać na zapewnienia o ręcznym lepieniu – współczesnym maszynom rosną manipulatory z korpusu. A jeśli nawet lepiono je ręcznie – czy widzieliście te ręce?