Выбрать главу

Nie, nie i jeszcze raz nie!

Prawdziwe pielmienie należy przygotowywać samemu, albo z wybranymi przyjaciółmi i domownikami. Najlepiej użyć do farszu trzech rodzajów mięsa, ale to nie jest konieczne. Znacznie ważniejsze jest zachowanie równowagi przypraw. Szczególnie ostrożnie należy postępować z aromatycznym czarnym pieprzem, nieco więcej swobody pozostawia papryka, choć prawdziwi znawcy nie dodają jej w ogóle. Zioła, którymi szczodrze obdarza mieszkańców Moskwy i Petersburga mołdawska matka-ziemia, będą doskonalą bazą, jeśli zaś mieszkacie w europejskiej części Rosji, wiosną zatroszczcie się o odpowiednie rozsady na działce. Mieszkańcy Syberii mają łatwiej – wystarczy, że wyjdą do ogrodu czy przejdą się do najbliższych cedrów i już otwiera się przed nimi istna skarbnica przypraw. A jeszcze łatwiej jest tym, którzy w dzieciństwie nigdy nie obrzucali się śnieżkami, lecz mieszkają w Azji lub na Krymie – oto prawdziwa wolność! Tam wszystko, co tylko nie jest trucizną, może być przyprawą. I pod żadnym pozorem, w żadnym wypadku, nie nadużywajcie gotowych mieszanek, zwłaszcza produkcji polskiej i francuskiej! Powiedzcie mi, co na Boga, mogą wiedzieć Polacy czy Francuzi o naszych pielmieniach?

Martin lubił pielmienie, ciasto wyrabiał z przyjemnością, wkładając w to duszę, słuchając mamrotania telewizora (właśnie leciały wiadomości), zaś pielmienie lepił przy dobrej muzyce klasycznej. Rock nadawał pielmieniom zbytnią ostrość kształtu, a pop prowadził do powstawania pielmieni-potworków, przypominających wszystkich swoich krewnych jednocześnie – uzbeckie manti, tatarskie jeczpoczmaki i dziwaczne włoskie ravioli.

A przecież wszyscy świetnie wiedzą, że najważniejszą cechą dobrych pielmieni jest sprężyste, smaczne ciasto. W tym ciastowym woreczku mięso powinno się gotować – niczym w łaźni wodnej – we własnym gęstym bulionie. I hańba tym pielmieniom, które rozerwały się w czasie gotowania czy bezlitośnie oblepiły mięso ciastem, sprawiając, że drogocenny bulion wypływa do garnka…

Martin nakrył stół zwyczajnie, w kuchni, do dwóch miseczek nałożył gęstej śmietany, prawdziwej, rosyjskiej śmietany, a nie europejskiej imitacji z zagęszczaczami, ulepszaczami, antyoksydantami i innymi truciznami. Ketchup schował jak najgłębiej, choć bowiem sam czuł do niego słabość, bał się słusznych drwin wujka. (idy na klatce schodowej huknęły drzwi starej windy, Martin, instynktownie wyczuwając nadejście wujka, wrzucił pielmienie do wrzątku i wyjął z lodówki butelkę wódki „Rosyjski standard” [Jedna z najdroższych i najlepszych rosyjskich wódek] – jedynej, na którą pozwalała wujkowi jego chora wątroba. Nie było to pół litra, co nieuchronnie pociągnęłoby za sobą kontynuację, ani litr, na co mogą pozwolić sobie ludzie młodzi i beztroscy. Było to zero siedem, jak przystało na kulturalnych, mało pijących Rosjan, którzy nie mają zamiaru siedzieć do późnej nocy i straszyć sąsiadów pieśniami chóralnymi.

Wujek docenił pielmienie. Wprawdzie nie spieszył się ani z jedzeniem, ani z wydawaniem sądów, co trochę speszyło Martina, ale gdy tylko skończył pierwszą porcję, zerknął znacząco na garnek i Martin musiał szybko przygotować następną.

Potem była rozmowa, raczej przyjemna, choć czasem dość głośna. Omówili piłkę nożną (Martin nie był zajadłym kibicem, ale cieszył się z nieoczekiwanych sukcesów reprezentacji), porozmawiali o ostatniej opłacie, uiszczonej przez kluczników, za dzierżawę technologii syntezy jedzenia z drewna, która rzeczywiście pozwalała na ostateczne rozwiązanie problemu głodu, ale jednocześnie przysporzyła masę kłopotów. Wujek nawet nieprzyjemnie zaskoczył Martina prymitywnymi opiniami o ograniczeniu urodzeń w krajach Afryki i Azji. Wprawdzie zdania „królikom też zwyczaje zabraniają planowania urodzeń” i „teraz to już na pewno pozłażą z palm, skoro można jeść drzewa” – wujek, zawstydzony przez siostrzeńca, zgodził się wycofać, ale od sensu wypowiedzi się nie odciął.

Martinowi udało się sprowadzić rozmowę na inny, spokojniejszy tor, a wtedy zadzwonił Zenka, że właśnie jest niedaleko i mógłby na chwilę wpaść.

Martin ucieszył się z wizyty młodszego brata, a wujek, chociaż jego ulubieńcem był Martin, również wyraźnie się ożywił. Bojowo nastawiony, urządził kuzynowi prawdziwe przesłuchanie: dlaczego tak rzadko dzwoni i jeszcze rzadziej zagląda, po jakie licho zaniosło go na dziennikarkę i czy przypadkiem nie pogodził się z Olgą.

Na wszystkie pytania młodszy brat dał sensowne odpowiedzi, jedynie Olgę wspominał długo i o pogodzeniu mówił bez przekonania – czyli mówiąc dosadnie – kłamał jak adwokat. Ale wujek był dzisiaj w dobrodusznym nastroju i postanowił nie zauważać kłamstw.

Martin wrzucił do wrzątku świeże pielmienie i wyjął z lodówki drugą butelkę zero siedem, ponieważ był nie tylko kulturalnym i mało pijącym, ale również mądrym i przewidującym Rosjaninem. Pielmienie kończyły się, została już tylko jedna skąpa porcja, ale zarówno wujek, jak i Zenka już się najedli i nie żądali więcej, całkowicie usatysfakcjonowani rosyjskim „standardem”, ogórkami małosolnymi i cienkimi plastrami pieczonego mięsa. Martin nieco odsunął się od rozmowy, z przyjemnością słuchając paplaniny Żeńki i replik wujka, zdumiewając się złośliwością i tym poczuciem humoru, jakie pojawia się u niektórych starych ludzi po przejściu na emeryturę.

Gdy zbliżała się północ, wujek poczuł się zmęczony i zaczął się zbierać. Zdecydowanie odmówił przenocowania u Martina, odprowadzenia sobie nie życzył, zaś taksówki nie zamawiał z zasady, twierdząc, że przejdzie te pięćdziesiąt metrów do ulicy i tam już złapie okazję, porządnie na tym zaoszczędzając. Martin próbował protestować, ale potem uzmysłowił sobie, że przy skrzyżowaniu powinien stać patrol milicji, który po zauważeniu podpitego emeryta powinien wsadzić go do taksówki i surowo polecić kierowcy, by dostarczył staruszka pod sam blok. Dlatego też Martin uspokoił się, pożegnał się z wujkiem i wyjął z lodówki niewielką, półlitrową butelkę wódki – ponieważ był nie tylko kulturalnym, mądrym i przewidującym młodym Rosjaninem, ale również leniwym, co sprawiało, że jeśli już wybierał się na zakupy, to zawsze robił zapasy produktów. Ale brat wyjął pudełko dobrych cygar, zauważając, że one wymagają innego akompaniamentu.

Dziesięć minut później, po sprzątnięciu do zlewu brudnych naczyń, bracia usiedli w pokoju gościnnym z ciężkimi, szerokimi szklankami glenorange, piętnaście lat trzymanego w beczce po maderze, i zapalili cygara, słuchając zespołu „Piknik”, który obaj bardzo lubili.

„Piknik” śpiewał o tym, że od razu widać, że z kogoś będą ludzie, ponieważ jest amatorem gazu rozweselającego. Martin nie podzielał tak prostych metod diagnostycznych, ale kiwał nogą w takt muzyki, a przy słowach „to szczęście dla jednego na stu” nawet zaczął cichutko śpiewać.

– Czym się teraz zajmujesz, Mart? – zapytał Żeńka, wodząc w powietrzu cygarem, jakby próbował kreślić dymne litery.

– Różnymi głupotami – przyznał się Martin. Brat, jako jedyny z rodziny, był wtajemniczony w rodzaj jego zajęć. O szczegółach rozmawiali rzadko, czasem tylko omawiali zabawne i bezpieczne dla wszystkich historie.

– Prowadzisz jakąś poważną sprawę? – nie dawał za wygraną brat.

– Kończę. Prawie skończyłem. Nic poważnego. Dziewczyna uciekła z domu i głupio zginęła na obcej planecie.

– A co zostało niedokończone? – nalegał Żeńka.

Po chwili zastanowienia Martin zdecydował, że może opowiedzieć bratu część historii.