Выбрать главу

Niebo również było pomarańczowe. No, może nie do końca pomarańczowe, raczej brudnożółte, w każdym razie tarcza słońca nie od razu rzucała się w oczy. Ale chmury były zwyczajne, białe.

– Pomarańczowe niebo, pomarańczowe pole – wymamrotał Martin. – Co za kretyn nazwał tę planetę Prerią? Powinna się nazywać Pomarańczowa!

Klucznik w milczeniu poruszał palcami nóg i uśmiechał się.

– Do widzenia – powiedział uprzejmie Martin. Klucznik skinął głową.

Schodząc z werandy, Martin złożył karabin, zarzucił go na ramię i ruszył, omijając stado krów. Kowbojów przy stadzie nie zauważył, ale w pewnym momencie z wysokiej trawy wyłonił się chłopiec-pastuch i popatrzył z uwagą na Martina.

Martin pomachał mu ręką i podszedł. Chłopak wyglądał na mądralę, a informacje jeszcze nikomu nie zaszkodziły.

– Dzień dobry, mister! – powitał go chłopiec. Wyglądał na mniej więcej czternaście lat, miał ogniście rudą czuprynę – w tonacji prerii i nieba, bose nogi, a ubrany był w dżinsy i kraciastą koszulę.

– Dzień dobry – odparł Martin. – A dlaczego mister?

– Tak jest u nas przyjęte – wyjaśnił chłopiec. – Przybył pan na Prerię na zawsze?

Martin zarejestrował w pamięci to zdanie. „Na zawsze” to rzadkie pytanie. Zazwyczaj pytają: „Na długo?”

– Nie sądzę. Jak wyjdzie.

– Szuka pan kogoś? – pytał dalej chłopiec. Martin pokręcił głową.

– Już nie. Trzymaj!

Rzucił chłopcu cukierka, zawczasu przygotowanego w kieszeni. Chłopiec przyjął poczęstunek z radością, ale ugryzł tylko połowę, resztę starannie zawinął i schował do kieszeni. Pochłaniając podarek z Ziemi powiedział:

– Niech pan pyta.

– Daleko stąd do miasta? – Martin uśmiechnął się i postanowił nic tracić czujności wobec tego chłopca.

– New Hope jest pięć mil stąd na południe – chłopiec pokazał ręką. Martin nic tam nie zobaczył i chłopiec wyjaśnił: – Miasto leży na nizinie. Tam płynie rzeka Pomarańczowa, tu nie ma się po co osiedlać, braknie wody.

– Specjalnie pędzisz stado do Stacji?

Chłopiec uśmiechnął się i skinął głową.

– Dużo ludzi mieszka w mieście?

– Ponad osiemnaście tysięcy – oznajmił z dumą chłopiec. – I jeszcze półtora tysiąca nieludzi.

– Co jest ciekawego w mieście?

– Dobry ten cukierek – powiedział w zadumie chłopiec.

Martin pogroził mu palcem, ale rzucił jeszcze jednego.

– Dwa kościoły i dom modlitewny, stadion, merostwo, oddział gwardii narodowej, dwie szkoły, fabryka odzieży, dwunastu rzeźników, sześciu piekarzy, kino, szpital, cztery apteki, supermarket, gazeta, teatr, typografia, lotnisko, garaż z warsztatem samochodowym… – zaczął wyliczać chłopak.

– A hotel? – zapytał Martin.

– Jest hotel „Dyliżans” i zajazd „Mustang”. Myślę, że bardziej spodoba się panu hotel.

Martin wyjął trzeciego cukierka.

– Ale się dzisiaj objem – ucieszył się chłopiec. – Należę do pana, proszę pytać.

– Co możesz powiedzieć o planecie?

– No… – chłopak wygiął się, podskoczył na jednej nodze, pocierając piętą kolano. – A o czym tu powiadać? Planeta Preria, trzy kontynenty, jeden zamieszkany, dwa miasta i osiedla, złoża ropy i metali kolorowych… tego uczą już w pierwszej klasie.

– Miejscowa forma życia?

– Na preriach mieszkają zieloni Indianie – powiedział bardzo poważnie chłopiec. – Polują na pomarańczowe bizony.

– Bez wygłupów – powiedział znacząco Martin.

Chłopak prychnął.

– Sam pan zobaczy, w mieście. Są trochę tępi, ale spokojni i pozwalamy im przychodzić do miasta.

– Zielonoskórzy? – sprecyzował Martin.

– Bardzo lubią zielony kolor – wyjaśnił chłopiec. – Kupują zielony materiał i szyją sobie ubrania. A tak to wyglądają normalnie, żółci.

– Kto jest najważniejszy w mieście?

– Mer – powiedział poważnie chłopiec. – Jest jeszcze szeryf i komendant wojskowy, więc niech pan bez potrzeby nie strzela, bo pana złapią i powieszą! Mamy tu bardzo surowe prawa, na pojedynki trzeba brać zezwolenie.

– Mój Boże, przecież to istny raj dla dzieci… – wymamrotał Martin. – Że też jeszcze wszyscy chłopcy z Ziemi tu nie uciekli?

Chłopiec słuchał słów Martina z zainteresowaniem, ale – podobnie jak klucznicy – nie odpowiedział.

– Ostatnie pytanie – rzekł Martin, dając chłopcu jeszcze jednego cukierka. – Jakie pieniądze są w użytku?

– Dolary Prerii – chłopiec zawahał się, ale mimo wszystko wyjął z kieszeni monetę i podał Martinowi. – Takie.

– Mogę popatrzeć? – Martin wziął metalowy krążek i przyjrzał mu się uważnie.

Ho, ho! Moneta była srebrna – miała odciśnięty numer, jak banknot! Więc informator Waltersa nie kłamał.

– To prawda, że pieniądze są tylko na Ziemi i na Prerii? – zapytał chłopiec, nie odrywając spojrzenia od monety. Nie wyglądał na to, by urodził się na Prerii, być może przybył tu jako bardzo mały chłopiec.

– Nieprawda. Jest jeszcze sześć planet, gdzie ludzie wypuszczają swoje pieniądze… – odparł Martin, nadal oglądając monetę. – Ale te wasze wyglądają bardzo poważnie.

– W górach jest kopalnia srebra – wyjaśnił chłopiec.

– To dużo? – zapytał Martin, oddając monetę.

– Aha – chłopiec skinął głową. – Jeden drink to dziesięć centów. Nocleg w hotelu – dolar. Oczywiście w porządnym pokoju.

– Czy będąc w mieście, powinienem zameldować komuś o swoim przybyciu? – spytał Martin.

– Szybko pan łapie – chłopiec błysnął białymi, szczerbatymi zębami. – Niech się pan pokaże szeryfowi, on to doceni.

– Dzięki, synu – kiwnął głową Martin. – Pójdę popatrzeć na ten wasz New Hope. A ty się nie krępuj, rób swoje.

– Czego niby miałbym się krępować? – nastroszył się chłopak.

Martin uśmiechnął się.

– Zadzwoń do szeryfa i zamelduj mu. Wstąpię do niego za dwie godziny.

Chłopak zacisnął wargi i odprowadził Martina obrażonym spojrzeniem. Dopiero gdy Martin odszedł na sto kroków, chłopiec znowu położył się w trawie i wyjął z kieszeni dżinsów radiotelefon.

Preria 2 słynęła jako jedna z najbardziej udanych ziemskich kolonii. Wersja oficjalna brzmiała, że zamieszkują ją samotnicy-entuzjaści, ale tajemnicę poliszynela stanowił fakt, że Preria 2 to supertajny projekt rządowy Stanów Zjednoczonych. Przez ostatni rok planeta szła w kierunku ogłoszenia swojej niezależności. Być może coś się poplątało w projektach Amerykanów, a może właśnie formalna niezależność wchodziła w ich plany.

W każdym razie Martina taka planeta ciekawiła znacznie bardziej. Planety kurorty są zabawne; planety, na których wydobywa się coś egzotycznego i cennego – pożyteczne, ale planeta, gdzie ludzie próbują stworzyć enklawę ziemskiej cywilizacji – to sprawa wyjątkowa, szczególna.

Klucznicy nigdy nie wtrącali się do miejscowej polityki. Ich wymagania ograniczały się do udostępnienia Wrót wszystkim, ale na Prerii nie dochodziło do jakichś szczególnych skandali. Miejscowych „Indian” koloniści nie krzywdzili, do Obcych odnosili się nieufnie, ale tolerancyjnie. Jeśli ludzkość miała szanse na serio zakotwiczyć się na innej planecie, Preria nadawała się do tego idealnie.

Srebrne monety z numerem! Coś niesamowitego! Martin uśmiechnął się, maszerując po stepie. Dlaczego nie używali banknotów? Metalowe pieniądze jako symbol Dzikiego Zachodu przeniesionego o sto parseków od Ziemi?