Bardzo możliwe.
Z lekkim znudzeniem Martin pomyślał, że rosyjska żarliwość albo opadła ostatecznie od czasów Gumilowa, albo z zasady nie jest kierowana na zewnątrz. No bo gdzie jest planeta Nowy Murmańsk? Gdzie są ci młodzieńcy o kasztanowych włosach, orzący ziemię innych planet? Pewnie stoją w pikietach przed moskiewską Stacją, albo maszerują z ogolonymi karkami na starannie ignorowanych przez władze poligonach. Co za przekleństwo wisi nad naszym narodem! Jak religijność, to z krzywdą dla zdrowego rozsądku, jak wolność – to od razu pogrom i pożoga, jeśli wiara – to z zawziętością kastrata, a jak świętowanie – to z kacem przez tydzień. Czasem Martinowi wydawało się, że nie bez kozery klucznicy umieścili w Rosji aż trzy Stacje – w Nowosybirsku, Moskwie i Krasnodarze. „Ofiarowane” pieniądze rzeczywiście przeobraziły kraj, wytrąciły nacjonalistom grunt spod nóg, narzuciły na kraj niemal europejski welon sytości i szczęśliwości. Urzędnicy, nie nadążając z rozgrabieniem wszystkiego, co spadało z nieba, musieli podzielić się z narodem.
Gdzie ten duch, który prowadził Kruzenszterna i Lisianskiego, Bellingshausena i Łazariewa, Przewalskiego, Keyserlinga i Inostrancewa?
[Kruzensztern Iwan F. (1770-1846), żeglarz ros. admirał; w latach 1803-1806 kierował pierwszą ros. wyprawą dookoła świata na statkach „Nadieżda” i „Newa” (przyp. tłum.).
Lisianski Jurij (1773-1837) żeglarz ros. w wyprawie dookoła świata Kruzenszterna dowodził „Newą” (przyp. tłum.).
Łazariew Michaił P. (1788-1851), ros. żeglarz, admirał; uczestnik trzech wypraw morskich dookoła świata; 1819-1821 wraz z żeglarzem ros. F. F. Bellingshausenem brał udział w wyprawie na morza antarktyczne; 1827 dowodził eskadrą w bitwie z flotą turecko-egipską pod Navarino (przyp. tłum.).
Przewalski Nikołaj M. (1839-88), podróżnik ros. geograf, generał, badacz Azji Środkowej; 1867-1869 kierował wyprawą do Kraju Ussuryjskiego; 1870-1885 przedsięwziął cztery wyprawy, w trakcie których zbadał rozległe obszary Mongolii, Chin i Tybetu; w czasie podróży dokonał wielu zdjęć kartograficznych; scharakteryzował rzeźbę, klimat, florę i faunę badanych obszarów; m.in. odkrył i opisał dzikiego konia, nazwanego koniem Przewalskiego.]
– Brak nam Inostrancewów – mruknął Martin, chociaż wiedział, że przesadza. Nie chodziło o cechy charakteru narodowego. W końcu największą siłę narodu rosyjskiego zawsze stanowili rozliczni Waregowie i podobnie rzecz się miała z amerykańskim. Problem tkwił gdzie indziej. Chodziło o coś mistycznego, manichejską nieakceptację życia, przechodzącą w nienawiść do życia, uwielbienie zwyrodnienia i skąpstwa. Czyżby to była wina klimatu? Gdyby klucznicy podarowali Rosji urządzenia kontroli pogodowej, na pewno mają coś takiego…
Martin splunął na pomarańczową trawę. Klimat nie ma tu nic do rzeczy. Właśnie na surowej Syberii żarliwy duch jeszcze żyje. Może Sybiracy coś wymyślą? Martin słyszał o grupie mieszkańców Krasnojaru i Nowosybirska, którzy wyruszyli na jakąś zimną, wilgotną, ale bardzo przyszłościową planetę. Trzeba by tam zajrzeć… Przy okazji.
A na razie Martin stał na pomarańczowym stepie i patrzył na New Hope, największe miasto Prerii 2, ulubionej planety Amerykanów. Dolina rzeki Pomarańczowej miała jakieś dziesięć kilometrów szerokości, nie przypominała Missisipi i nie była zbyt malownicza, ale za to nadawała się do żeglugi. Pod miastem była przystań, gdzie stał – no nie, trzymajcie mnie! – drewniany parostatek! Samo miasto stanowiło przedziwną mieszaninę chat z desek i bali, jakby żywcem przeniesionych z westernów, i całkiem współczesnych domów z cegły. Maszty anten i szklane pęcherze helikopterów na małym lotnisku, rzeka, prom, step – wszystko to podniecało i ekscytowało. Aż się chciało wyrwać z kabury wiernego colta, osiodłać gorącego źrebca i pogalopować po pylistej drodze, strzelając w niebo i pociągając tequilę z butelki.
– Do diabła! – zawołał Martin, sam nie wiedząc, czy w jego głosie więcej jest zachwytu, czy wrogości. – Czy wyście poszaleli, jankesi?
Postał tak chwilę, przyglądając się miastu, potem wyjął z kieszeni aparat fotograficzny i zrobił kilka ujęć. Tak tylko, do prywatnego albumu. Trzeba będzie uprzedzić fotografa, że pomarańczowy kolor nieba jest miejscową specyfiką, bo mu się włos na głowie zjeży po wywołaniu filmu.
2
Martin spełnił obietnicę daną chłopcu-pastuchowi i przede wszystkim odwiedził biuro szeryfa. Gdy znalazł się w mieście, ogarnęło go dziwne uczucie – miał wrażenie, że otaczają go ożywione dekoracje, urzeczywistnione fantazje rekwizytora. Wszystko było absolutnie rzeczywiste – i mamusie, spacerujące ze swoimi pociechami na skwerach przy głównej ulicy, i drewniane chodniki w zaułkach – główną ulicę pokryto mimo wszystko, asfaltem – i harcujący po asfalcie jeźdźcy z karabinami na ramieniu. Sto lat temu Hollywood stworzyło swoje mity, a teraz te mity zaczęły tworzyć historię. Za szklaną witryną kędzierzawi chłopcy cierpliwie czekali, aż im nałożą lody do wafelka, parostatek przy przystani wypuścił kłąb dymu i ryknął przeciągle, z baru „Wolność” wytoczył się pijany mężczyzna w typie kowbojskim, poklepał się po kaburze, sprawdzając, czy rewolwer jest na swoim miejscu i wdrapał się na pokorną, melancholijną kobyłę. Brakowało tylko muzyki Ennio Morricone i Człowieka Bez Imienia z cygarem w zębach. Polem Martin pomyślał, że otaczający go świat jest zbyt sztuczny nawet jak na Hollywood. Bardziej pasowałby tu Andriej Mironow [(1941-1987) – aktor ros. postać Johnny’ego Firsta zagrał w filmie Czełowiek s bulwara Kapucinow.] w roli starego Firsta, który z projektorem i pudełkiem filmu przybył, żeby leczyć kowbojskie dusze.
Ale na ulicach było cicho i spokojnie, nikt nie wymachiwał bronią, nikt nie pokrzykiwał. Przechodnie witali się z Martinem i on uprzejmie odpowiadał na powitania, już wiedząc, że w jego umyśle ożywają kinowe sztampy i mimo woli naśladuje to Andrieja Mironowa, to Clinta Eastwooda.
Szeryf – krępy mężczyzna w sile wieku – czekał na niego na werandzie niedużego, piętrowego domku, upodobniając się do klucznika. Ręce wsunął za pas, dwulufowy chromowany rewolwer trzyma na wierzchu, gwiazda błyszczy na piersi. Martin zatrzymał się, pożałował, że nie ma harmonijki i zaczął pogwizdywać melodię Morriconego.
Szeryf splunął na drogę i mruknął:
– Dowcipniś… z Ziemi?
Martin skinął głową.
Szeryf obejrzał Martina spode łba, jakby wszyscy nowo przybyli budzili w nim poważne zastrzeżenia, i zapytał:
– Dziennikarz? Detektyw?
– Detektyw – przyznał się Martin.
Szeryf niespiesznie zszedł z werandy, roztaczając silny zapach smażonej cebuli i ledwie uchwytny – drogiej wody kolońskiej.
– Preria 2 jest terytorium suwerennym. Ale nie popełnisz błędu, orientując się na prawa Ameryki.
Martin skinął głową.
– Teraz ci się wydaje, psiamać – kontynuował szeryf – że jesteś w westernie. Ale przegoń tę myśl, psiamać. Bo kula, którą tu możesz zarobić, okaże się bardzo prawdziwa – i wcale nie celuloidowa.
– I ludziom naprawdę się to podoba? – zapytał Martin, robiąc nieokreślony ruch głową.
Szeryf wyszczerzył się.
– A co myślisz, że urządziliśmy przedstawienie na twoją cześć? Kogo szukasz i jak się nazywasz, psiamać?
– Nazywam się Martin, psiamać. Nikogo nie szukam… a raczej… nie wiem, kogo właściwie szukam. Zanim mój klient zginął na Bibliotece, zdążył podać nazwę waszej planety. Mam nadzieję, że znajdę tu jakiś ślad… Ale jaki – tego nie wiem.
W oczach szeryfa mignął błysk zainteresowania. Co by nie mówić, żyjąc w samym środku hollywoodzkiego mitu, zaczyna się szanować prawa gatunku. Tajemnicza historia z nieżyjącym klientem zagrała idealnie.