Выбрать главу

– Właź – burknął szeryf.

Za drewnianymi ścianami kryło się bardzo współczesne biuro. Światło elektryczne, komputer, drukarka i kopiarka, solidna radiostacja i całkiem niezły ekspres do kawy. Szeryf przede wszystkim nacisnął guzik ekspresu, a potem klapnął na fotel i utkwił wzrok w Martinie.

– Zapali pan? – Martin wyjął z kieszeni plecaka dwa cygara w aluminiowych gilzach.

– Nie odmówię – powiedział szeryf, z przyjemnością biorąc cygaro. – Uprawiamy tu tytoń… ale smak ciągle nie ten, ciągle nie ten…

Przesunął cygarem przed nosem, wciągnął powietrze, stęknął. Nie zapalał cygara, położył je na biurku i zasłonił z wierzchu dłonią, jakby odcinając się od prezentu. Zapytał:

– Więc czego właściwie szukasz? I jakich problemów mam się po tobie spodziewać?

– Nie wiem – wzruszył ramionami Martin. – Dziewczyna umierała, nie mogła nawet mówić… zdążyła tylko pokazać gestami: „Preria 2”. Widocznie musiało to dla niej być ważne.

– Odwiedzała kiedyś naszą planetę?

– O ile wiem, nigdy.

Szeryf rozłożył ręce.

– No to pokaż to zdjęcie, jakżeś taki mądry.

Martin wyjął zatopione w plastiku zdjęcie, podał szeryfowi. Ten wpatrzył się w portret Iriny i jego twarz zaczęła powoli purpurowieć.

– Kpiny sobie urządzasz? – zapytał w końcu.

– Zna ją pan?

Szeryf otworzył gruby dziennik w skórzanych okładkach i przeczytał:

– „Piątek, dwunasty października, Irina Połuszkina, Rosja”. Siedziała tu, na twoim miejscu! Roztropna dziewczyna, najpierw przyszła do mnie, jak się należy.

– Ach tak? – Martin wyglądał na stropionego. – Nie wiedziałem.

I zrozumiał, że na Bibliotece nie zapytał nawet, kiedy właściwie przybyła Irina. W piątek? A może w sobotę?

– Przedstawiła się, wypytała mnie o planetę… uprzejma, grzeczna dziewczyna… – szeryf chyba uwierzył Martinowi. – I co, tak od razu odeszła? Wydawało mi się, że planuje trochę u nas pobyć.

Martin rozłożył ręce i spytał:

– Czym konkretnie się interesowała?

– Indianami – prychnął szeryf. – I ruinami.

– Jakimi ruinami? – Martin stał się czujny.

– Trzy miesiące temu, na przedgórzach, nieopodal kopalni srebra, tropiciele znaleźli jakieś ruiny. Albo dawne miasto Indian, albo… – szeryf nie dokończył, widocznie nie chciał mówić przy Martinie banałów. – Krótko mówiąc, żadna rewelacja. Powiadomiliśmy o znalezisku Ziemię, przybyło trzech uczonych. Do dziś tam kopią, ale jakby mniej zadowoleni. Wszystko bardzo stare, zniszczone, głównie mury, czasem trafiają się kawałki skorup. Zdawało mi się, że dziewczyna się tam wybiera. A ona odeszła…

Szeryf zamyślił się.

– Kontaktowała się tutaj z kimś? – zapytał Martin.

– To nie wioska, tylko duże miasto – zauważył surowo szeryf. – Dwadzieścia tysięcy dusz i codziennie przybywa prawie tuzin nowych!

Szeryf nie dzielił mieszkańców na ludzi i nieludzi, co spodobało się Martinowi, ale już po chwili dodał, psując całe wrażenie: – I jeszcze pęta się kilkuset Indian. Jak tu wszystkich upilnować?

– Rozumiem – mruknął Martin. – No cóż, to ślepa uliczka. Ale jeśli nie ma pan nic przeciwko, spróbuję się dowiedzieć, z kim kontaktowała się Irina.

– Brak sprzeciwu – burknął szeryf. – Wprawdzie nie wiem, co to da, skoro dziewczyna nie żyje, ale życzę powodzenia.

Wstał, wyciągnął rękę, dając do zrozumienia, że rozmowa dobiegła końca. Martinowi to nawet pasowało, chciał gdzieś posiedzieć w spokoju i wszystko przemyśleć. Już w drzwiach dogoniły go słowa szeryfa:

– Hej, Martinie z Rosji… Nazywam się Glen.

Martin skinął mu głową, uśmiechnął się i wyszedł.

Teraz, gdy przedśmiertne słowa Iriny znalazły wyjaśnienie, nic nie trzymało Martina na Prerii 2. Było jasne, że najpierw Połuszkina wyruszyła na Prerię, mając zamiar odkryć tajemnicę starożytnych ruin. Ale po rozmowie z szeryfem trzeźwo oceniła swoje szanse i zamiast dłubać w ziemi, postanowiła odkryć tajemnicę Biblioteki, więc wróciła na Stację.

Logiczne?

Jak najbardziej.

Martin mógł pójść za jej przykładem. Mógł też przenocować w miejscowym hotelu i wyruszyć od razu następnego dnia. Bez względu na to, jak długo będzie to odkładał, w końcu musi przekazać Ernesto Połuszkinowi tragiczną wiadomość.

Ale coś nie pozwalało Martinowi postąpić w tak oczywisty i logiczny sposób.

Najpierw poszedł do Pierwszego Narodowego Banku Prerii 2. Pod czujnymi spojrzeniami dwójki ochroniarzy, Martin porozmawiał z urzędnikiem, dowiedział się, że ziemskich pieniędzy w obiegu nie ma, ale ewentualnie można użyć zobowiązań kredytowych „stałego rządu” Prerii 2 w Nowym Jorku – taki eufemizm na oznaczenie ambasady. Oczywiście Martin nie miał takich zobowiązań, więc posłuchał rady urzędnika i poszedł do miejskiego supermarketu. W dziale finansowym stanął w niedużej kolejce – posępni poszukiwacze złota przyszli z ciężkimi, skórzanymi sakiewkami, tęga, pewna siebie kobieta przyniosła dwie skrzynki jakichś owoców i suszone zioła, inteligentny młodzieniec, handlarz bydła, długo spierał się o cenę za wołowinę. Martin, gdy przyszła jego kolej, wyłożył na stół część tytoniu, przypraw i słodyczy, aspirynę, prezerwatywy, żarówki do latarki, talie kart i świeże numery „Przeglądu”. Zaproponowana cena absolutnie go satysfakcjonowała – mógł spokojnie przeżyć na Prerii kilka tygodni. Niewykluczone, że chodząc po mniejszych sklepikach sprzedałby swój towar z większym zyskiem, ale nie było takiej potrzeby.

Gdyby ktoś zapytał Martina, po co szykuje się do długiego pobytu na Prerii 2, nie uzyskałby sensownej odpowiedzi. Martin przysięgałby, że lubi żyć w komforcie, co jest niemożliwe bez wypchanego portfela, rozwodziłby się nad etyką zawodową prywatnego detektywa, która wymaga od niego sprawdzenia wszystkich kontaktów Iriny Połuszkinej w New Hope, a nawet przyznałby się, że chce przyjrzeć się lepiej życiu dużej kolonii ludzkiej, czego w ciągu dwóch dni nie udałoby mu się zrobić.

Prawdziwa przyczyna była znacznie bardziej prozaiczna.

Martin nie mógł w żaden sposób wyrzucić Iriny Połuszkinej z głowy. Myślał o niej, wracając z Biblioteki, częstując wujka pielmieniami, pijąc z bratem whisky i wyruszając na Prerię 2. Pierwszy i ostatni raz coś takiego zdarzyło się Martinowi w młodości, gdy będąc chłodnym i rozczarowanym życiem młodym człowiekiem (jak przystało na normalnego dziewiętnastolatka), nagle się zakochał. I to jeszcze jak! Z cierpieniem, łzami w poduszkę, nocnymi wędrówkami pod oknami śpiącej smacznie dziewczyny, nudnymi, wielogodzinnymi rozmowami przez telefon i słodkimi marzeniami o samobójstwie. I wtedy właśnie zrozumiał, z dziką pasją i zakłopotaniem, że o przedmiocie swojego uczucia myśli bez przerwy – siedząc na nudnych wykładach, pijąc piwo z przyjaciółmi, jadąc metrem i zasypiając.

Ale wszystko mija i Martin zaczął myśleć o przedmiocie słodkich mąk coraz rzadziej, potem miał kilka przelotnych, nie zobowiązujących romansów, na życie zaczął patrzeć jeszcze bardziej sceptycznie i podejrzliwie, ale z miłością na wszelki wypadek już nie igrał. Teraz Martin unikał płomiennych namiętności, wzdragał się na widok kobiet-wampów w dowolnym wieku, a młodziutkich dziewcząt, gotowych zakochać się do szaleństwa, bał się jak ognia.

Oczywiście, były w jego życiu związki czy zauroczenia, jedne trwały latami, inne zaledwie kilka godzin. Martina pociągały kobiety poważne, w średnim wieku, doświadczone, zadowolone ze swojego życia rodzinnego, ale uważające kochanka za tak niezbędny atrybut rodziny, jak mąż, dziecko i przytulna kuchnia z doniczkami kwiatów na parapecie. Martin nie miał wprawdzie zamiaru iść w ślady wujka i zostać starym kawalerem, ale nie spieszył się z założeniem własnej rodziny i nigdy nie patrzył na swoje partnerki pod kątem żeniaczki. Wręcz przeciwnie – wystarczyło, żeby kolejna pasja próbowała stworzyć w jego mieszkaniu przytulne gniazdko, zbyt często skarżyła się na męża czy podarowała kochankowi z okazji kolejnego święta jedwabny krawat (przedmiot bez wątpienia bardzo intymny), by Martin szybko i delikatnie kończył związek.