A już na pewno Martin nie miał zamiaru robić tego, co wielu mężczyzn – to znaczy znaleźć młodziutką dziewczynę i wychowywać sobie przyszłą żonę. Takie eksperymenty kończą się sukcesem jedynie w przypadku szacownych pisarzy czy słynnych dyrygentów, popularnych showmanów czy biznesmenów wielkiego kalibru. W rozsądnie myślącym mężczyźnie piętnastoletnia różnica wieku powinna budzić usprawiedliwiony strach i zwątpienie we własne siły.
Ale fakt pozostawał faktem, mimo że Martin go nie uznawał. On przez cały czas myślał o Irinie. Myślał z natrętnością, która zaczęła go niepokoić. I najrozsądniejszym sposobem, by wygnać te wspomnienia, była kontynuacja śledztwa.
Martin wyruszył do hotelu „Dyliżans”, poleconego przez młodego pomocnika szeryfa, i był z niego bardzo zadowolony. Pokoje wprawdzie nieduże, ale przyjemne, w stylu country, z mocnymi meblami miejscowej produkcji, czystą pościelą i radiem – telewizja w New Hope, na szczęście, jeszcze się nie pojawiła. Było już prawie południe, ale Martina nakarmiono bezpłatnym śniadaniem, smaczną jajecznicą, świeżym chlebem, żółtym masłem i gorzkawą herbatą z miejscowych ziół. Napój ten spodobał się Martinowi najbardziej – czuło się w nim coś przestronnego, wolnego, nieokiełznanego. Martin postanowił zabrać ze sobą na Ziemię nieco tych ziół, o ile wystarczy mu pieniędzy.
Wzmocniony, Martin wyruszył na przechadzkę. Pogoda była piękna, przypominająca babie lato pod Moskwą, może ze względu na delikatne ciepło, a może ze względu na obfitość pomarańczu i żółci wokół. Gdzieniegdzie dumnie rosły ziemskie drzewa, a przed domkami zieleniły się obowiązkowe trawniki. Jednak miejscowych roślin nie peszyło takie sąsiedztwo i nie miały zamiaru ustępować.
Martin szedł krokiem spacerowym, pozornie bez celu, ale tak naprawdę wczuwał się w Irinę Połuszkiną. Podobnie jak wtedy, gdy z listy planet wybrał Bibliotekę, spośród tutejszych atrakcji obejrzenia wybierał takie, które mogłyby zainteresować Irinę. Podszedł do parostatku, zerknął na rozkład – parostatek odpływał następnego dnia rano. Ale w duszy nic mu nie drgnęło i Martin zdecydował, że najwidoczniej poranne wycieczki nie pociągały Iriny.
Kilka niedużych sklepów odpadło w przedbiegach, teatr również został odrzucony. Szczerze mówiąc, Martin poważnie podejrzewał, że pod tą niewinną nazwą kryje się zwykły dom publiczny.
Ale na przedmieściach, przed barem „Miejsce przedostatniego spoczynku”, Martin przystanął. Może zaintrygowała go ta zabawna nazwa, a może nietypowa dla baru szyba witryny, za którą ustawiono całą kolekcję pluszowych misiów? Nie zastanawiając się nad tym zbyt długo, po prostu wszedł do środka.
Przy dużej dozie dobrej woli bar można było wziąć za kowbojski saloon. Drewniane meble w stylu country, pociemniałe ze starości stoły i mocne, odporne na bójki krzesła… Butelek nad barem niewiele, ale coś tam stało. Martin dostrzegł włączony telewizor i wytrzeszczył oczy: skąd tu transmisja meczu baseballowego, w dodatku ze stadionu wypełnionego tłumami? Ale szybko zrozumiał, że to nagranie, puszczane w celu stworzenia klimatu. Normalna sprawa w koloniach. Gości siedziało niewielu, ale Martin dostrzegł kilku osobników w kapeluszach z szerokimi rondami i rewolwerami przy pasie. Starszawy barman był posępny i nieogolony. Martin podszedł do lady i uśmiechnął się serdecznie:
– Dzień dobry.
– Dobry, dobry – przyznał barman, spoglądając na Martina bez szczególnego zainteresowania. – Sto metrów dalej jest cmentarz.
– Tak źle wyglądam? – zdumiał się Martin.
Barman westchnął.
– Jest pan nowy w tym mieście. Za chwilę zamówi pan piwo, a potem zapyta, czemu bar ma taką dziwną nazwę. Wyjaśniam – ponieważ dalej jest cmentarz, tu jest miejsce przedostatniego spoczynku.
– Brzmi logicznie – zauważył Martin. – Piwo?
Barman w milczeniu napełnił z kranu potężny kufel i zerknął na Martina – w jego oczach pojawiło się zawstydzenie i smutek.
– Tylko lager. Ciemne nauczą się warzyć za miesiąc.
– Lubię jasne – powiedział Martin. – I wcale nie martwi mnie egzotyczny smak.
Z ciekawością badacza barman obserwował Martina, który przełknął pierwszy ostrożny łyk.
– Smaczne – zawyrokował Martin po kilku sekundach.
Barman uniósł brew.
– Jęczmień raczej miejscowy… – zastanawiał się na głos Martin. – Ale chmiel to już chyba z Ziemi?
Twarz barmana rozjaśniła się lekko.
– Chmiel będziemy mieli za trzy miesiące. Uprawialiśmy, ale Indianie… – machnął ręką.
– Zaatakowali i spalili plony? – zdumiał się Martin.
– Zjedli – wyjaśnił ponuro barman. – To koczownicy, rozumie pan? Szła ogromna horda… Miasto ominęli, ale pola… Nie potrafią pojąć, że rośliny mogłyby do kogokolwiek należeć. Nie mają pojęcia o rolnictwie.
Martin ze współczuciem pokiwał głową. Piwo było słabiutkie, ale poza granicami Ziemi rzadko spotyka się nawet takie.
– Część zjedli, część podeptali – skarżył się dalej barman. – Od jęczmienia i pszenicy zdążyliśmy ich odgonić, kartofli nie zauważyli. Ale chmiel, kukurydzę i pomidory straciliśmy. Teraz stawiamy ogrodzenie.
– Jak wyglądają tubylcy? – zapytał Martin. Barman w milczeniu skinął głową i Martin obejrzał się.
Tubylec siedział w odległym kącie baru. Na pierwszy rzut oka wyglądał jak człowiek: żółtoskóry, skośnooki, z długimi splecionymi w warkoczyki włosami. Ubrany był w jaskrawozielony sarong i sandały splecione ze skórzanych pasków. Spojrzenie Martina tubylec wytrzymał ze stoickim spokojem, niczym prawdziwy Indianin. Przed nim stał prawie pusty kufel piwa i jakaś prosta przekąska w rodzaju chipsów.
– To Jim – powiedział barman. – Mieszka u nas od dość dawna. To dobry Indianin, ucywilizowany. Pomaga mi w gospodarstwie, w zamian dostaje jedzenie. Jak trzeba gdzieś skoczyć, coś podać albo przynieść, też można mu zaufać. Indianie są generalnie bardzo pracowici.
Po chwili dodał:
– Alkohol działa na nich normalnie. Sami produkują… kumys. Proszę sobie nie myśleć, że my ich tu rozpijamy.
– Dlaczego miałbym tak pomyśleć? – zdumiał się Martin.
Barman westchnął.
– Nie jest pan Amerykaninem, więc od razu pomyśli pan: przyszli Amerykanie na obcą ziemię i zaraz zaczną rozpijać Indian. Mam rację?
– Coś w tym jest – uśmiechnął się Martin. Barman mu się podobał, nie mógł tylko zrozumieć smutku w jego oczach. – Przepraszam za to obcesowe pytanie, ale czy ma pan jakieś problemy?
Odpowiedzią było długie westchnienie.
– A co, jest pan specjalistą od rozwiązywania problemów?
– No… – zawahał się Martin.
– Dobrze – powiedział nieoczekiwanie barman. – Wydaje mi się, że jest pan wystarczająco doświadczonym człowiekiem. Niedaleko stąd jest magazyn whisky, ale nie mogę tam pójść, bo zajęła go banda Krzywego Johna. Proszę mi przynieść skrzynkę whisky, a dam panu bardzo pożyteczny artefakt.
– Że co? – zapytał Martin, czując, że ktoś tu traci rozum.
– Nie lubi pan gier komputerowych, co? – westchnął znowu barman. – Żartuję, dobry człowieku. Niech pan o tym zapomni. Nie ma tu żadnego magazynu, żadnej whisky i żadnego Krzywego Johna.
– To o co chodzi? – dopytywał się Martin, ostatecznie zbity z tropu.