Martin popatrzył na kowboja z niedowierzaniem.
– Myli się pan. Przedwczoraj Irina zginęła.
– Czyli widziałem ją na krótko przed śmiercią – stwierdził niewzruszenie kowboj. – Pewnie wyruszyła do ruin, widocznie nie udało mi się jej zniechęcić. Zapytaj tego Indianina. On jej pokazywał drogę.
Po chwili milczenia Martin wstał. Kowboj patrzył na niego kpiąco, jakby wyczuł nie wypowiedziane niedowierzanie. Martin podszedł do Indianina i skinął głową:
– Pokój tobie, Jim.
– I tobie pokój – skinął głową Indianin. Mówił dość dobrym turystycznym, chociaż od razu było słychać, że uczył się go sam.
– Widziałeś tę kobietę, Jim? – zapytał Martin, wyjmując zdjęcie. Spotykał już rasy, które nie potrafiły skojarzyć zdjęcia z oryginałem, ale tubylcy Prerii byli wystarczająco podobni do ludzi.
Indianin popatrzył na zdjęcie i kiwnął głową. – Tak.
– Kiedy?
– Przedwczoraj zaprowadziłem ją do starego miasta – powiedział Indianin. – Rozstaliśmy się w południe.
3
Martin nieczęsto miał okazję jeździć konno. Zresztą, czy wielu współczesnych ludzi posiadło tę umiejętność? Ale na Prerii konie stanowiły podstawowy środek transportu. A dwa helikoptery i dwie cessny na pasie startowym, słuszna duma kolonistów, nie były uważane za środki transportu publicznego. Spotykało się sporo samochodów, głównie z silnikiem diesla, ale przeważnie ludzie jeździli konno. Widocznie w tutejszej ropie było zbyt mało lekkich frakcji, żeby zaspokoić kapryśne silniki spalania wewnętrznego. Martin i tak był w szoku, jak udało się kolonistom przeciągnąć przez Wrota taką ilość techniki. Przenosili elementy w plecakach, a składali już tutaj, na miejscu? Najprawdopodobniej. A ile opowieści zostało opowiedzianych, ile odbyto podróży, żeby kolonia zdobyła samoloty. A wieża wiertnicza, zresztą, co tam wieża – choćby najzwyklejsza piekarnia! Martin przypomniał sobie narzekanie wujka, wielkiego miłośnika literatury, na twórczy zastój, który poraził zarówno rosyjskich, jak i zachodnich pisarzy w ciągu ostatniego dziesięciolecia. Przyczyna była oczywista: wszyscy mniej lub bardziej utalentowani pisali historie dla kluczników i przeszli na utrzymanie różnych poważnych korporacji. Jednych przekonały pieniądze, innych patriotyczne odezwy rządów… Zaś książki pisali tylko autorzy niekończących się seriali fantasy i powieści kobiecych. Historie przez nich wymyślane wyraźnie nie interesowały kluczników.
Ale bez względu na to, jak bardzo wrzał chłostany dolarem patriotyczny entuzjazm amerykańskich pisarzy, nie zdołano zapewnić Martinowi samochodu do wynajęcia. Jedyna w mieście stajnia wynajmująca konie zaproponowała mu do wyboru cztery spokojne kobyły, ale nawet one nie zyskały aprobaty Martina. Wspominając swoje rzadkie próby jazdy wierzchem, pokręcił głową i odmówił wynajmu konia.
Do ruin Martin wyruszył na piechotę. Indianin Jim znowu miał okazję wystąpić w charakterze przewodnika, całkowicie go to urządzało. Z tego, co wiedział Martin, aborygeni Prerii niemal nie korzystali z koni, woleli używać ich jako zwierząt jucznych. Przyczyna była niezwykle banalna – istoty, których zazwyczaj używali w charakterze mułów, miały bardzo kościsty grzbiet, podejrzaną naturę i próbę osiodłania odbierały jako agresję.
Piesze wędrówki nigdy nie męczyły Martina, tym bardziej na tak gościnnej planecie. Spacer po pomarańczowej trawie to sama przyjemność, skórę muskał ciepły wietrzyk, można było wdychać korzenne aromaty i całym sobą czuć, że jest się nieprawdopodobnie daleko od Ziemi i Słońca, na planecie, gdzie całe ludzkie społeczeństwo to zaledwie trzydzieści tysięcy dusz, a w dodatku jest się jednym z niewielu, którzy regularnie pokonują granicę między codziennością i przygodą!
– Jim, jesteś pewien, że prowadziłeś do ruin właśnie tę dziewczynę? – zapytał Martin, gdy przeszli przez drewniany most i zaczęli się wspinać na prawy, łagodniejszy brzeg rzeki.
Tutaj też stały domy, widocznie miasto miało budować się w tym kierunku, ale Martin czuł, że już opuszczają granice cywilizacji.
– Jest podobna – odpowiedział ostrożnie Indianin.
– Powiedziała, że jak się nazywa?
– Irina Połuszkina – powiedział Indianin bardzo wyraźnie i prawidłowo. Zdaje się, że tubylcy mieli niesamowite zdolności językowe.
Martin westchnął i porzucił temat. Ktoś się mylił. Albo on – biorąc dziewczynę, która zginęła na Bibliotece za Irinę… Ale przecież w jego mieszkaniu leżał jej żeton! Poza tym, skąd takie podobieństwo? Albo mylili się – a może kłamali? – bezimienny kowboj i Indianin…
Oczywiście, można było przyjąć ciekawszy wariant. Irina miała siostrę bliźniaczkę, o której pan Połuszkin albo nie wiedział, albo nie uznał za konieczne wspomnieć. Dziewczyny wyruszyły w podróż razem, wybrały dwie różne planety… i powiedziały, że nazywają się Irina Połuszkina…
Martin westchnął na myśl o tej prześlicznej wersji, przypominającej meksykańskie telenowele i romantyczne powieści dla dam w średnim wieku. Nie było sensu snuć domysłów. Jim zapewniał, że zaprowadził Irinę do uczonych, badających ruiny. Do ruin zostało najwyżej pięć godzin marszu, jakieś trzydzieści kilometrów… i to nie takich jak na Bibliotece, ze skokami po kamieniach. Normalna przechadzka po stepie…
– Jim, lubisz ludzi? – zapytał.
– Nie wiem, nie próbowałem – odparł lakonicznie Indianin. Martin popatrzył na niego zaskoczony. Indianin uśmiechał się.
– Do licha, w życiu bym się nie spodziewał usłyszeć tu starych kawałów! – wykrzyknął Martin.
– Lubię dowcipy – odpowiedział z godnością Jim. – Ludzie umieją się cieszyć. Tak, lubię ludzi. Kiepski ze mnie piechur. Trudno mi koczować z moimi. W jednym miejscu łatwiej.
Martin, którego utrzymanie narzuconego przez Indianina tempa kosztowało sporo wysiłku, tylko pokręcił głową.
– Mieszkanie z ludźmi jest lepsze – dokończył Jim. – Ludzie mają dobre jedzenie. I smaczne piwo.
Zawahał się i dodał tajemniczym szeptem:
– A niektóre kobiety lubią kochać się z Indianinem!
Martin aż stęknął ze zdziwienia. Chociaż… co w tym dziwnego? Pod względem fizjologii aborygeni Prerii są bardzo podobni do ludzi. Wspólne potomstwo jest niemożliwe, w końcu to różne genotypy, ale seks… poza tym, nie można powiedzieć, żeby Indianin wyglądał odpychająco. Martin na przykład nie miałby nic przeciwko uprawianiu seksu z Japonką czy Chinką, taka perspektywa nawet go pociągała. Dlaczego mieszkańcy Prerii, wychowani w liberalnym społeczeństwie, mieliby unikać aborygenów?
– Dobrze, że tak się zbliżyliście z ludźmi – powiedział. – A z Obcymi?
– Niektórzy są dziwni – odparł Jim. – Niektórzy – zmarszczył nos – mają bardzo brzydki zapach. Gorszy niż woda kolońska szeryfa. Ale może być.
– A klucznicy?
Jim nie odpowiedział, tylko przyspieszył kroku. Jego sarong powiewał, owijając się wokół chudych, żylastych nóg.
– Jim, nie lubisz kluczników? – uściślił Martin.
– Oni… – Jim wahał się, jakby szukał odpowiednich słów. – Oni są inni. Nie tacy jak wszyscy.
– Boisz się ich? – zasugerował Martin. – Ale czy oni…
– Jim nie boi się kluczników. Nikt z nas się ich nie boi – rzekł ostro Indianin.
– To dlaczego nie chcesz o nich mówić?
To pytanie wyraźnie rozjątrzyło aborygena. Nie zatrzymał się, ale teraz z kolei zwolnił kroku. I powiedział coś, co zdumiało Martina: